sobota, 25 maja 2019


Poranek z życia miasteczka, w którym jadłem ciasteczka



Małe to miasto. Wychodzisz z domu i idziesz na jego koniec, ten z prawej, aby po włączeniu stopera ruszyć na ten z lewej, nie spieszysz się, rozglądasz, przystajesz na chwilę na przejściu dla pieszych, przebiegasz przez centralny plac, chodnikami, po płytkach tu i tam wyszczerbionych dochodzisz na drugi jego koniec, leniwym ruchem wyciągasz stoper i ze strachem patrzysz na rezultat – 35 minut. Pół roku temu potrzebowałeś na to prawie trzech kwadransy. To miasto się kurczy! Pełno w nim monopolowych i sklepów z używaną odzieżą, konsumenci w ubraniach z second hand kupują alkohol z banderolą. Latarnie zapalają się automatycznie, noc zabiera światło dnia i wtedy rozjaśniają się żarówki tworząc na asfalcie i chodnikach pomarańczowo żółte przestrzenie przypominające kałuże, wchodzisz w nie bez większego namysłu. Tutaj, jesienią i zimą, po godzinie 18 prawie nie ma przechodniów, częściej drogę przetnie samochód, czarny kot, niż człowiek. Ludzie stoją w oknach, przez szybę oglądają małomiasteczkową rzeczywistość, przez szkło przebija błękit telewizyjnego ekranu, a uchylonym oknem uciekają na zewnątrz dźwięki fikcyjnego świata czasami przeplatające się z tymi w realu, coś na zasadzie: „jaka to melodia?”, „bądź cicho, bo nie słyszę”. Czasami przez szparę w oknie wleci coś z zewnątrz, jakiś zapach, krzyk, dialog okraszony przekleństwami, wtedy w pomieszczeniu gasną światła i po chwili zza firanki wygląda półksiężyc twarzy, rozbiegany wzrok szybko próbuje ogarnąć całą przestrzeń zamkniętą w prostokącie, gdzie to było, kto to lecz po chwili oczy nie są już tak szeroko otwarte, zainteresowanie spływa zza uszu, po szyi, przez plecy i łydkę wsiąkając w kuchenny chodniczek, w pokojowy dywan, w kapcia, światło znowu przepędza ciemność, odbiornik telewizyjny ciszę. Chodniki można podzielić na nowe i te które bardzo cierpią na chodnikową próchnicę; bez ubytków i wyszczerbione; w centrum i gdzieś na uboczu. Korzenie drzew poprzebijały się przez asfalt starych, parkowych alejek. Główna  ulica przechodzi środkiem, wprowadza i wyprowadza ruch samochodowy z miasta. Za dnia aktywniejsza, nocą prawie martwa. Jak rzeka dzieli miejscowość na dwie części. Ludzie patrzą sobie na twarze, każdy zna każdego ale udaje, że nie pamięta. Rano często słychać wrony, ich krzyk podrywa wzrok do góry, a potem spojrzenia wędrują na części garderoby, bo nikt nie chce być osrany. Miejscowe władze zainstalowały na jednym z placów głośnik, z którego rozbrzmiewa mające je przestraszyć nawoływanie orła. Przy placu stoi przystanek autobusowy, a wkoło dużo drzew, w ich koronach wrony, kraczą i opróżniają jelita, z tego miejsca wielu dojeżdża do pracy, a na chodnikach biało, jakby spadł śnieg; ptasie gówna wypalają dziury w garniturach, z dżinsów robią spodnie moro, z czerwonych sukienek muchomorka. Orzeł przegania czarne ptaszyska i budzi mieszkańców budynków sąsiadujących z placem, z większym rezultatem niż kościelne dzwony. Rano słychać dialogi lub monologi, jedni idą do pracy, inni niepracujący wracają z obchodu z workami pełnymi zgniecionych puszek po piwie. Wędrujący do pracy spotykają na swej drodze innych podobnych sobie i następuje wymiana zdań, udawane uśmiechy, wyuczone formy przywitań i dialog ciągle o tej samej tematyce, że „nie chce mi się ale muszę”. Ludzie zbierający aluminium, rozmawiają sami z sobą, mijając innych zbieraczy spoglądają na ich worki lub duże reklamówki, bez przywitań, bez utożsamiania, doszukiwania się podobieństw, użalania, liczy się ilość surowca. Wschód słońca ogrzewa powietrze, trawa wilgotnieje, panie sprzątające na osiedlach czesząc trawnik formują jedną z ostatnich kupek liści; miłośnicy psów wychodzą z nimi na spacery, nerwowo spoglądają na zegarek, zaciągają się papierosem, jeszcze dwa machy i kiepują, jeszcze raz spojrzenie na godzinę, zmniejszają długość wolności czworonoga, przyciągając go do prawej nogi, bunt ginie po jednym porządnym szarpnięciu smyczy, następnie właściciel i jego własność udają się do mieszkania. Słońce jest jeszcze nisko i razi kierowców; w przyosiedlowym sklepie kolejki po prowiant, grupa budowlana do suchych bułek kupuje piwo. Na miejskim kanale mnóstwo kaczek i kaczorów, są też rybitwy i cztery łabędzie; unoszą się na wodzie niczym bojki, tuż obok przechodzą budowlańcy, a ptaki zaczynają się wiercić, kwakać, syczeć, podpływają do brzegu, a mężczyźni wyciągają z toreb pieczywo i dzieląc je na kawałki wrzucają do wody, która zaczyna wrzeć, dziób przy dziobie i kto pierwszy, co z tego, że sentyment ich nakarmił, tutaj nie ma odwzajemniania, nie ma też zawiści. Mężczyźni wyciągają puszki, otwierają je i opróżniają, jak butelkę oranżady w gorące, upalne dni, puste puchy rzucają w rządki róż i odchodzą do roboty. Starszy pan z kijkiem przypominającym laskę, kulejąc, powoli zmierza w kierunku kwiatów, z boku kija wystaje niewielki szpikulec, na który, sprawnym ruchem, nabija aluminium, podnosi je, zgniata w ręce i wrzuca do lnianej, poplamionej torby z napisem „kocham cię Polsko”. Miejscowi żule przesiadują na ławkach wzdłuż kanału, w ich towarzystwie cisza jest tylko wtedy kiedy mają kaca i nic na niego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz