sobota, 6 lipca 2019


Mój przyjaciel Franek jego smakołyki i wybryki
(książeczka napisana z córką kiedy jeszcze chodziła do przedszkola)
  
Kudłaty, z rudymi  włosami, chrupie marchewkę długimi ząbkami.
Prowadzam go wszędzie wcale nie za pomocą sznurka, wystarczy, że czuje zapach ogórka i wtedy podąża jego śladem, a to zielone warzywo staje się jego obiadem. Mogę go nim częstować nawet na kolację i śniadanie, ale tak naprawdę stanowi on główne danie, jedzone na okrągło bez względu na porę dnia czy nocy. czasami potrzebuję mych rodziców pomocy,  by gdy śpię kawałeczek ogórka Frankowi do klatki wrzucili i tym samym jego niesłabnący apetyt zaspokoili.
Franek jest morską świnką , gryzoniem, który poradziłby sobie z wielkim słoniem i z tym mniejszym pewnie też, zresztą ty dobrze o tym wiesz, bo gryzoniem jest także mysz, a ona gdy się pojawia słoń głośno trąbi "a kysz"
Sianko to jego wielki przysmak choć konkurencję z ogórkiem przegrywa,  lecz zapach ma tak samo kuszący, gdyż czując go Franek swe ciało podrywa i biegnie, wdrapuje się na koszyk , tam gdzie sianko jest, zachowując się, jak na zapach kości  pies.
Wielkim niedopatrzeniem był by brak wzmianki o natce pietruszki. jest ona kolejnym Franka smakołykiem, a na jej woń drżą jego nóżki.
Kiedy się raduje do góry podskakuje, w złości ugryźć może, wtedy palcem mu grożę, przez chwilę strasznie się srożę, a on patrzy małymi, czarnymi oczami i to całe zajście jest już za nami.
Franek często popiskuje, w ten sposób się z nami komunikuje i wiemy, czy coś go boli, czy może właśnie ma chęć poswawolić.
Biega po prawie całym mieszkaniu, skacze do góry, jakby miał chęć obgryźć kawałek chmury, która i tu sobie wyobrażam, swoim rozmiarem nam zagraża lecz Franek jakby na łapkach miał jakieś sprężynki, znowu jest w górze i nie da skrzywdzić małej dziewczynki, łapie chmurę zębami, a ona z grymasem bólu żegna się z nami i odlatuje przez uchylone okno, po zębach dziurka, z niej deszczyk i ludzie mokną. Gdyby to wszyscy wiedzieli dlaczego nagle się rozpadało na pewno Frankowi by się po uszach dostało.
Franek biega bardzo szybko prawie bez przerwy chrumkając, dlatego jest nazywany świnką, bo gdyby nie wydawane odgłosy to może mówiono by, że to zając.
Morskie świnki wcale nie lubią wody, jedynie tą do picia, bo jest ona im potrzebna, jak nam do życia.
Dlaczego morska świnka, a nie na przykład z puszczy lub gaju, bo Franek i cała jego rodzina przybyli do Polski, aż z Paragwaju. Świnki morskie mieszkały także w Peru, które leży w atlasie na stronie, której nie pamiętam numeru ale jak ją odszukacie odpowiedź dlaczego "morskie" poznacie. Sprawdźcie tylko co Peru, Paragwaj od Europy oddziela, wtedy poznacie historię nazwy mojego przyjaciela.
Franio zjada swe odchody, dlaczego to robi, to zagadka przyrody, jedno nie ulega wątpliwości, nie przyczynia się to do większej czystości i w klatce pomimo tego, że zjada, a my stale sprzątamy, ciągle na duże ilości bobków się natykamy. 
Franek jak na świnkę przystało  nie śpi zbyt długo i kiedy jeszcze noc głęboka, czyli ciemno, kolor czarny dominuje, wychodzi z klatki, wspina się na parapet  i w bezchmurną noc gwiazdy obserwuje. Księżyc otwiera mu okno, nietoperze delikatnie do góry go unoszą, a potem do innych świnek zanoszą, które wszystkie na jednej z leśnych polan, tańcują w świeżej, soczystej trawie, długiej do moich kolan. Jedzą do syta, rozmawiają, razem podskakują, się przytulają, a potem pan Wietrzyk lekkimi podmuchami, zabiera świnki by znów były z nami.
Czy to prawda, marzenie, czy sen! I kogo mój, czy jego - na to odpowiedz sobie sama, sam, koleżanko, kolego:)





środa, 19 czerwca 2019


Ja już wygrałem


“W Słońcu skąpany, którego krople na brązowo spływały po skórze, a jego światło cieple jak nagie ciało ogrzewało serce zabierając gdzieś samotność, stałem na krańcu życia”

Urodził się w małej wiosce. Starsi mieszkańcy bardzo dobrze pamiętali jego ojca, który na kilku hektarach postawił duże szklarnie, sadząc w nich kwiaty. Wchodził w kwiecistą dżunglę z dwoma konewkami i podlewał rośliny. Czasami maszerując chwiejnym krokiem zatrzymywał się naprzeciwko cmentarnej bramy. Podchodził, powoli zbliżał się do niej, a z każdym krokiem jego dłonie coraz bardziej zagłębiały się w obszernych kieszeniach spodni. On stał za nim i przyglądając się z daleka wyobrażał sobie, że ojciec jest postrachem dzikiego zachodu, że z tych wielkich kieszeni wyciągnie jeszcze większe lśniące srebrem rewolwery, a jego wzrok czujny i bystry obserwuje otoczenie. Tymczasem stary wyjmował dłonie ściskając w nich żonkile, tulipany, róże, chryzantemy i różne. Otwierał żelazną bramę i obsypywał z dwóch dłoni każdą mogiłę, tak jak z tych dwóch konewek zraszał w szklarniach wodą glebę. Jan po śmierci ojca pochował ojcowiznę zasiewając wszędzie kukurydzę. Mówił, że kolby przypominają te ukochane ojcowskie żonkile, którymi stary nawet sobie buty wypychał, że przywodzą mu na myśl skórzane kabury i szeryfów podobnych do taty, robiących na przekór ogółowi, gdzieś na zadupiach. Jan był duży, barczysty, ze skórą dłoni przypominającą jeden wielki odcisk. Mieszkańcy wioski twierdzili, że tylko to upodabniało go do ojca. Nocą andrzejkowych wróżb i przepowiedni, ulegając prośbom zebranych w świetlicy dzieci Jan zbliżał do dłoni płonąca zapałkę. Dotykał ogniem palców. Pozwalał mu wędrować po zagłębieniach linii papilarnych, aż do momentu jej wypalenia i tak samo czynił z następnymi podsuwanymi przez dziecięce rączki. Na skórze pozostawały maleńkie zaczerwienienia, lecz oblicze Jana było zwyczajne. Wzrok przytomny. Kiedy otwierał usta w przypływie ziewania z dziecięcych gardeł wydobywały się westchnienia rezygnacji, że to nie krzyk. Bardzo często niektóre z nich w złości silnie uderzając stopami o podłogę wybiegały z izby, lecz po chwili powracały ze spokojem w dłoni, w postaci nowego pudełka zapałek- kolejnych czterdzieści nadziei na zwycięstwo.  W ich oczach, tak jak w jego, jaśniała szczerość. Dni na wsi mijały dość szybko. Kartki z kalendarza opadały na podłogę. Liście z drzew po krótkim, artystycznym locie przykrywały kolejne skrawki ziemi, tak, że po kilku tygodniach w pokoju Jana, tuż przy ścianie, leżał ponumerowany na papierze cały miesiąc, a na podwórzu barwny dywan, którego kolory zamieniały się miejscami, przemieszczane lekkimi podmuchami wiatru. Matka Jana zmarła po jego narodzinach. Miał jeszcze starszego brata.  Czas nieurodzajów wyludnił wieś i sprawił, że bracia się spotkali. Jan wyjechał do lasu, miejsca gdzie pracował i mieszkał Dominik i znalazł tam zatrudnienie. Podczas przerw w wycince drzew szedł z bratem do jego domu, gdzie herbata w szklankach parowała, zapach smażonej ryby ulatywał przez uchylone okno na podwórze rodząc miauknięcia głodnych kotów. Kilka garści nieobranych ziemniaków podskakiwało w garnku wypełnionym wrzącą wodą. Razowy chleb leżał na stole. Odkrojone od niego cztery kromki swą grubością przypominały kostki masła. Dwa talerze, dwie obrane cebule, sól i słoiczek smalcu z zatopionymi w nim skwarkami.  Kiedy otwierali drzwi zakreślały one łuk na swych nienaoliwionych zawiasach. Ich skrzypienie wabiło do kuchni bratową, której oczom ukazywały się dwie olbrzymich rozmiarów sylwetki stojące w progu. Przysłaniające wpadające z zewnątrz słoneczne promienie. Bracia bardzo szybko, niczym popychane głębokim oddechem wiatru obłoki, zaczynali się przemieszczać w kierunku stołu. Lubili jeść. Na podłodze znowu pojawiało się światło oraz muchy powoli spacerujące po nagrzewających się deskach. Rozpoczynał się moment uzupełniania. Jan i Dominik kończyli to, co zaczęła bratowa. Do herbaty dodawali samogon. Na talerzach, jak na okrągłym skrawku płótna powstawał kolaż. Smażona ryba leżała naprzeciwko ziemniaków. Pod nią kromki chleba, przykryte warstwą smalcu i kilkoma krążkami cebuli, przyprószyła sól. Wszystko było gotowe do spożycia. Zegar tykaniem nakłaniał do pośpiechu, a upał rozleniwiał. „Śniadanie Mistrzów” śmiejąc się cedziła przez zęby bratowa. Mężczyźni zgarniali dłońmi okruchy chleba leżące na stole pozwalając im spaść na podłogę, a następnie je liczyli, podobno dawno temu w ten sposób wróżono, z czasem zastępując okruchy pieczywa fusami od herbaty. Najważniejsza była ich liczba, nieparzysta miała przynieść nieszczęście. Jan po takich posiłkach mrużył powieki. Dominik zwykł opierać głowę o blat stołu i wpatrywać się w pomalowane na brązowo deski podłogi, po których często chodziły wlatujące przez uchylone okno ptaki i wydzióbywały resztki okruchów. W takich chwilach bracia odpoczywali. Mięśnie ich ramion i pleców opuszczał ból, jakby odrobina alkoholu była sprawnymi dłońmi masażysty, które wiedzą gdzie nacisnąć, pociągnąć, uszczypnąć, aby ciało znowu chciało. Po długiej chwili obaj wstawali płosząc skradającą się do kuchni ciszę. Szybko zakładali gumofilce i ciemnogranatowe kamizelki. Dłonie zaciskali na trzonkach siekier i ruszali między drzewa. Dwóch mężczyzn, którzy niknąc w wiekowym lesie maleli do chłopięcych rozmiarów. Popołudniami upał nie był już tak wielki, kurcząc się w zielonej gęstwinie tak jak oni. Pozwalał pracować w pocie czoła, a skóra była mokra już tylko z wysiłku. Podczas wycinki trafiały się i takie drzewa jak olbrzymi dąb, wtedy zmieniali się przy pracy. Każdy z nich uderzał siekierą miarowo, z ogromną siłą i precyzją. Ustawiając się w odpowiednim miejscu mierzył w samo serce, potężne serce przyrody, oczekując aż pęknie. Rytm pracy jak odgłosy bębna na pływających po wielkich wodach galerach, gdzie każde uderzenie zatapiało wiosła w słonym oceanie. Tutaj ostrza siekier w pniach drzew. Jan poznał u brata Martę córkę leśniczego. Spotykał się z dziewczyną przypadkiem, uprzednio bardzo dokładnie planowanym przez osoby trzecie. Zawsze widząc Martę świdrował spojrzeniem błękitne oczęta dostając na policzkach rumieńców. po cichu marząc, aby być cumulusem podróżującym po jej niebie. Przechodziła ona często tuż obok miejsc, w których bracia pracowali. Wpatrywała się w Jana, a jej fantazje oblewały ją czerwienią. Niosła zwykle mały koszyczek lub wiaderko wypełnione po brzegi jagodami, grzybami, malinami, których w ogóle nie zbierała. Kupowała je od zaprzyjaźnionej z leśniczówką pani Jadwigi mieszkającej w małej, drewnianej chatce stojącej w głębi lasu. Pani Jadwiga znała każde drzewo, ścieżkę, krzak, po stracie męża kochała tylko las. Sprzątała go starannie oczyszczając z wnyków i sideł, w zamian otrzymując jego bogactwo, którego było tak dużo, że mogła się najeść do syta i zarobić. Jan często wieczorami rozmawiał z panią Jadwigą chcąc sprawdzić jej znaną wszem i wobec orientację wśród drzew. Mówił gdzie jutrzejszego dnia będą pracować i prosił o pokazanie mu skrótu, gdyż pragnęli tam dotrzeć przed wschodem Słońca. Pani Jadwiga sprzedając jagody krzyczała wielce oburzona „Wiesz Marto gdzie poniosło dziś tych braci drwali? Pod wzgórze skulonych sosen. Tydzień mają tam ścinać, a wcześniej tylko ja tam bywałam”. W duchu uśmiechała się, ponieważ to ona była liną łączącą dwoje zakochanych. Kiedy dzień zbliżał się ku końcowi wiatr cichł, a nad koronami drzew pojawiało się kilka święcących gwiazd. Leżały ścięte drzewa, leżeli bracia. Koc, ciepłe ubrania i ogień niewielkiego ogniska pozwalały zapomnieć o chłodzie ziemi. W takich momentach Dominik lubił dłubać małym patyczkiem pomiędzy zębami i wpatrując się w pomarańczowo-czerwone płomienie rozmawiać z bratem. „Kochasz ją?”, Jan uwalniając się z zamyślenia powiedział „Pewnie, że tak. Lubię jak się rumieni, jak ten ogień. Wygląda jakby cała była z niego zrobiona, a jej oczy, widać w nich pulsujące ciepłem serce i wiesz, co jest w tym wszystkim najpiękniejsze, że ona się już taka urodziła”. Noce były chłodne, bracia ściągali rękawice chcąc rozgrzać dłonie w cieple ogniska. Ciemność chowała się w lesie. Płomyki ogniska przeskakiwały z gałęzi na gałąź powoli przeistaczając się w żar, a po kilkudziesięciu minutach jedynym śladem ich niedawnej obecności było ciepło unoszące się tylko w obrębie paleniska. Bracia wolnym krokiem zmierzali do domu. Jana czekała samotna noc w wielkim łóżku, samotne sny, które tak bardzo chciał połączyć ze snami samotnej kobiety zasypiającej w leśniczówce. Zima, dokładnie 4 grudnia 1979 roku obudziło go pukanie do drzwi, nieustające i natarczywe jak komary czy meszki. Brat z bratową nic nie zrobili, aby je przegonić, więc wstał, ubrał pogniecione spodnie, nałożył koszulę i otworzył drzwi. „Pan Jan Ch.?” Wpuścił pytanie. „Tak, słucham!” „Proszę tu podpisać odbiór listu poleconego”. Wziął szary długopis i napisał rozlewającym się wkładem, na krótkiej, poziomej kresce swoje imię i nazwisko. Potem nastąpiła wymiana. Oddał długopis, a mężczyzna w niebieskim uniformie wsunął mu pomiędzy palce prawej dłoni kopertę i zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Było to wezwanie do wojska. Tego mroźnego poranka wyszedł po cichu, tak jak kilka lat wcześniej wszedł. Pozostawił krótki liścik napisany na jasnobrązowym papierze torby po cukrze. Nie był człowiekiem wylewnym i kilka zdań, które zwieńczały inicjały ‘ MN 1kg’ dysponowało taką wagą. Ranek promieniował Słońcem, a brak wiatru pozwalał spadać niemal, że w linii prostej śnieżnym płatkom, zacierającym pozostawione przez Jana ślady. Zasypującym przeszłość, do której ma się ochotę powrócić na początku nowej wędrówki. W obawie przed nieznanym. Ze strachu przed utratą uspokajającej monotonii. Jan tęsknił za Martą. Droga przez las, w kierunku przystanku kolejowego, przypominała długą, krętą rzeczkę z dziesiątkami strumyków wypływających z niej lub wpływających w zależności od kierunku podróży, celu lub od zwykłej przypadkowości podróżujących jej wodami. Pani Jadwiga oznajmiła kiedyś, że to liść jest mapą lasu, a przechodzące przez niego nerwy drogami, dróżkami, ścieżkami naszych przeszłych, obecnych i przyszłych wędrówek. Dlatego drzewa zrzucają jesienią liście, te zapisane, aby zrobić miejsce nowym i czystym. Tego przejrzystego poranka Jan powoli dochodził do torów i w miarę jak się do nich zbliżał miał ochotę płakać. Spłukać duszę i ciało łzami gromadzącymi się od wielu lat. Popłynęła pierwsza, tak jakby na zwiady, żeby zobaczyć, czy on chce naprawdę. Potem druga, trochę większa, tym samym torem co poprzedniczka i nagle wszystko się urwało. Stanęło kilka wagonów, szyny zapiszczały. Jan połknął cały żal, tabor ruszył, a on pomyślał, że zapłacze później, spontanicznie, bez okazji.

                           

Pociąg przyspieszał, powoli zmieniał się krajobraz za brudną szybą przedziału. Podróżni lekko podskakiwali, gdy wagony najeżdżały na łączenia szyn. Jan usiadł naprzeciwko wąsatego mężczyzny tulącego swą nieogoloną, smukłą twarz do szkła, za którym był korytarz wypełniony papierosowym dymem i sylwetkami palących pasażerów. Wdech, wydech, wdech, wydech, zrobiło się siwo tak, jakby poranna mgła została zassana przez uchylone okna pędzącego pociągu. Wąsaty zaczął grzebać w tylnych kieszeniach sztruksowych spodni. Prawa, lewa, prawa, lewa i nic, nerwowo poruszył się na siedzeniu, następnie wsadził ręce do przednich kieszeni, a jego wąs zdradzał zdziwienie. Po paru sekundach drzwi się otworzyły i  stanął w nich konduktor z równie bujnym zarostem jak mężczyzna z przedziału i poprosił o bilety. Jan wyciągnął pierwszy, później matka z córką i otyłym małżonkiem, starsza pani z peruką na głowie oraz młody chłopak o rozmarzonych oczach, teraz wszyscy utkwili wzrok w wąsatym, ’pana kolej’ powiedział konduktor ‘wiem, czasami nad tym ubolewam, jestem nieśmiały i wolę być anonimowy przed chwilą szukałem legitymacji, aby pan uniemożliwił poznanie mnie innym’ po czym wyszedł i rozpłynął w gęstej jak śmietana szarości korytarza wprawiając w zdumienie całą widownię  przedstawienia. Konduktor zasunął drzwi tak jak zaciąga się kotarę tuż po spektaklu i zapanowała cisza. Nagle pociąg stanął. Za oknem przedziału rozgrywał się akt drugi kolejowej sztuki, w którym wąsaty biegł przez pola, a za nim drugi wąsaty i tak naprawdę nikt nie wiedział kto kogo goni właściciel konduktora, aby ukarać go za brak dyskrecji, czy konduktor właściciela w celu dopełnienia swoich zawodowych obowiązków. Wagony ruszyły zostawiając zakończenie przedstawienia gdzieś pomiędzy stacjami.  Kiedy się przebudził noc powoli się rozjaśniała, a za oknem pojawiła się końcowa stacja czyli czas wysiadać. Jednostka wojskowa była jak małe miasteczko odgrodzone od dużego stalowymi prętami. Jan zatrzymał się przed bramą na chwilę, jakby zabuksował, wodząc wzrokiem po oknach, przez które przebijała zszarzała biel sufitów. Nagle ktoś go pchnął. Czyjaś dłoń spoczęła na jego barku. Usłyszał pytanie “wchodzisz?”. Ten ktoś nie czekając na odpowiedź przeprowadził go przez bramę. Przeszli razem plac, a potem Jan już sam wszedł do budynku, gdzie korytarze, sale, pokoje, jadalnia, łazienki były, aż za nadto jednolite i nawet żołnierze mięli nie wyróżniające ich spośród tej jednakowości mundury. Przydzielono go do oddziału zwiadowców, dostał ubranie, pokazano łóżko, sale w której stało. Ostrzyżono i dopasowano beret. Złożony w kwadrat koc starannie rozścielił na materacu przykrywającym metalowe sprężyny. Czasami zdarzały się wieczorne inspekcje, co urągało wielu żołnierzom, ale nie tym którzy przebywali w Sali nr.18 znajdującej się na trzecim piętrze budynku nr 8 - oni wiedzieli przed. Wystarczył lekki szmer rodzący się na parterze, a Jan jako pierwszy odbierał jego poród, więc kroki oficerów, opieranie wojskowego buta o marmurowy schodek, odbijanie kauczukowych podeszew od każdego prostokątnego stopnia docierały do Jana z wystarczającym wyprzedzeniem budząc go i tym samym ostrzegając kompanów. Las wyostrzył jego zmysły. Sala zawsze pachniała świeżym powietrzem, a na parapetach stopniowo zanikała wilgoć wieczornej mgły. Chłód nocy powoli obumierał przygniatany ciepłem kaloryferów. Wszyscy leżeli w łózkach. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności, więc jasność światła zapalanego przez przełożonych oślepiała ich prawdziwie. Było to jak błysk flesza w aparacie fotograficznym, który utrwalał na ich twarzach autentyczne zdjęcie zdziwienia. Sala numer 18 zaczęła uchodzić za wzorową i wraz z upływem czasu uległa korozji zapomnienia. Jak w lustrze ukazującym zdeformowane odbicie - w tym przypadku nieistniejący wojskowy ideał - przestano się w niej przeglądać. Ściany poszarzały, a Jan podchodząc do szyby widział tą samą bramę, przez którą wszedł, obracał się wtedy, spoglądał na sufit, ten sam , który wychylał się z okna, kiedy on w nie zaglądał będąc na zewnątrz, teraz jego kolor współgrał ze ścianami. Jan budził się z uśmiechem, nie ważne czy przewidziana była musztra lub poligon wstawał w takim nastroju, jakby przespał się z Radością. Kiedy zrywano wszystkich na nocne strzelanie tylko on miał dobry humor. Był na nogach jako pierwszy, a jego twarz jaśniała, jak żarówka wabiąc do siebie żołnierskie ćmy. Uśmiech ten znikał w trakcie posiłków, czasami kilka minut przed, podczas stawiania kroków w kierunku stołówki, ustępując miejsca zadumie. Powracał tuż po wschodzie Słońca. O mroku poranka, kiedy z pod wojskowych koców wyłaniały się poczwarki żołnierzy.Kiedy sprężyny łóżek rozpoczynały swój hałaśliwy koncert, ziewanie było pierwszym nawiązywanym dialogiem, wtedy Jan leżał na wznak wpatrując się w sufit, a jego oczy śmiały się, śmiała cała twarz, całe ciało trzęsło się z radości i tak było zawsze przed posiłkami, bo w trakcie cały swój uśmiech zjadał. Nachodziła go nostalgia. Niezaspokojony apetyt wspólnych braterskich śniadań. Myśl o Niej, jej zapachu, dotyku, spokoju odbijającym się w jej oczach, w którym zatapiał swoje jestestwo. O skórze tak delikatnej, że prześwitywała przez nią jej niebiańska dusza, a gorąco serca pięknie ją zaróżowiło. O piegach, dłoniach, którymi powiedziała mu to, o czym usta mówić się bały. Myślał o Marcie. Ich wzajemnej miłości. Zasypiając powracał do swojego lasu, do Niej, do brata, stąpał po gwiazdach, aby zeskoczyć w dół, tuż nad koronami drzew i wpaść w ich objęcia. Uściskać Dominika i zjednoczyć usta z jej wargami, poczuć jej smak w ich pierwszym pocałunku. Były to uśmiechnięte sny, a jego twarz znowu promieniała radością przypominając okrągły, pyzowaty Księżyc. Pewnego popołudnia Dominik go odwiedził. Przekroczył bramy koszar, aby tuż po chwili iść bark przy barku ze swoim młodszym bratem. Z oddali wyglądali jak góry. Antarktyczne lodowce dające się ponieść prądowi wolności. Powoli przesuwające się w otwarte morze rozlewające się za bramą jednostki. Hałas miasta natarł im uszy. Ich spojrzenia przewieszane były z wieszaka na wieszak w szafie obrazów cywilizacji, od której obaj w pewnym stopniu odwykli. Wstąpili do baru, gdzie przywitał ich zapach porozlewanego piwa, papierosowa kotara oraz znudzony barman. Na dębowej ladzie swoje okrągłe, zimne i wilgotne odbicia pozostawiły spody kufli i szklanek. Na kiju wisiała złocista kropla piwa. Za barmanem podświetlone butelki przypominały namawiające do rozpusty neony wielkiego miasta mówiące „daj się ponieść; nie bój się zgubić”. Przy ścianie stał plastikowy stojak w kształcie prostokątnej drabiny. Na każdym jej szczebelku ustawiono losy tzw. zdrapki szczęścia. Barman rozprostował palce, jak pianista przed koncertem i podszedł do swojego fortepianu-dwa piwa i los, to będzie...”- na kasie fiskalnej wyświetliła się cyfra, ocena jego muzyki, za którą bracia zapłacili. Los był dla Marty. Jan chciał, aby to jej paznokieć odsłonił symbole mające przynieść wygraną. Bąbelki gazu unosiły się ku spienionej powierzchni żółtego płynu, w którym jednocześnie zanurzyli usta, a biały, cienki wąs zwisający im pod nosem starli rękawami kurtek, jak gumką ściera się ślad ołówka. Wnętrze knajpy wypełniał półmrok, przez który słabo przebijało się światło kilku żarówek poprzylepianych do sufitu niczym gwiazdy na wieczornym niebie. Wybrali stolik przy oknie. Na szkle ciągle zmieniały się obrazy. W niektórych miejscach trawnika parku, będącego naprzeciwko, trawa miała jaśniejszy kolor. Wygnieciony ślad czyjejś obecności. Barman włączył radio i muzyka przegnała milczenie. ”Jak się czuje Marta?”. Dominik pocierał palcami pustą szklankę, jak czarodziejską kulę, w której ma się ukazać odpowiedź. Na jego czole pojawiły się fale zastanowienia, wyrzucające na brzeg odpowiedź. Jedno słowo muszlę. Jan wsłuchiwał się w jej szum. Napawające go energią nieśmiertelne echo. „CZEKA!!!”. Nadchodził wieczór, pogoda stała się dżdżysta. Za oknem krople rozbijając się o ziemię tworzyły sporej wielkości kałuże. Szyba knajpy przeistoczyła się w szare płótno, a wpatrujący się w nią barowicze tworzyli obrazy pędzlem wyobraźni. Drzwi uchlały się coraz częściej wpuszczając do środka wilgoć podwórka i nowych gości. Ich płaszcze ociekając wodą przywodziły na myśl skąpane w porannym deszczu korony drzew. Ruch ludzkich ciał strącał z nieprzemakalnych ubrań przezroczyste krople, jak wiatr osuszający liście. Barman ocierał pot z czoła i strzelał stawami rozprostowując paluchy. W barze zrobiło się głośno, jak w ulu i nie było już dla wszystkich miejsca, więc Jan wepchnął Dominika w ramiona pachnącej świeżością nocy, jakby ubrała ona dopiero co wypraną koszulę.
         Kończąc służbę wojskową po raz ostatni jednym pociągnięciem dłoni wyprasował niewielkie fałdy na zielonym kocu, którym zaścielił łóżko. Ogolił twarz, przespacerował po lśniącej niczym zamarznięta tafla jeziora podłodze korytarza. Zbiegł po schodach na podwórze, aby zobaczyć swoje okno i sufit, a potem poszedł przed siebie odprowadzany skrzypieniem zawiasów bramy, którą powoli zjadała rdza. Szedł do przodu, na północ. Tak żwawo maszerował, że kiedy dotarł do dworca kolejowego gołębie rozbiegły się po hali robiąc mu miejsce. Podróżni usadowili na ławkach. Komunikaty o przyjazdach i odjazdach ucichły. Jan wszedł na betonowy peron, z którego rok temu odchodził. Kucnął, aby dotknąć jego chropowatej powierzchni. Odbił się i wskoczył do pociągu. Wracał do domu siedząc twarzą do kierunku jazdy. Obserwował krajobraz z minuty na minutę bardziej swojski, wyrazisty, nabierający ostrości, który na końcu dał się złapać w jego duże dłonie i zamknąć w ramach z grubych palców. Droga powrotna mniej się dłużyła i wydawała krótsza. Nie było zegarka tylko rzeczywistość. Szczegóły otoczenia, jak minuty dzielące go od celu podróży. On przesuwaną wskazówką. Marta stała przy drzewie. Nawijała i odwijała swoje długie włosy na wskazujący palec, aby w końcu je spiąć. Przyłożyła ucho do rudych szyn i nasłuchiwała. Jan był już blisko. Kiedy lokomotywa zatrzymała tabor tylko on wysiadł na tym przystanku. Ubrany tak jak przed rokiem, w tym samym ciele, podszedł do Marty. W zaciśniętej dłoni miał los-zdrapkę, który wsadził do jej kieszeni mówiąc „ja już wygrałem” i po raz pierwszy w życiu ją przytulił.  Dominik i Jan, po dwóch przegadanych nocach i przespanych dniach, powrócili do pracy, zaszywając w samym środku puszczy. Dominik posiadał teraz swoją firmę i oprócz Jana pracował w niej ojciec Marty, który był obecnie na emeryturze. Razem na zmianę przeciągali piłę, uderzali siekierą, palili ogniska z poucinanych gałęzi. Często Marta przychodziła z koszykiem smakołyków i siadała przy Janku. Wpychała głowę pod jego pachę okrywając się jego ręką, a policzki robiły się czerwone i tylko ciepło ognia te ich krwistą czerwień trochę maskowało. Czyniło mniej wyrazistą. O poranku, kiedy bracia się budzili, śpiew ptaków stawał się bardziej wyrazisty. Zimno rozpływało w promieniach Słońca. Po zaparowanych oknach wędrowały zagubione krople. Jan przygotowywał prowiant. Bratowa robiła śniadanie. Brat sprawdzał stan sprzętu. Pakowali się i wychodzili. Tego dnia wiatr był silniejszy od drzew. Kilka powalił, kilkadziesiąt wygiął. Jan z Dominikiem nie ujrzeli tego dnia leśniczego i jego córki, którzy zostali w domu. Uderzali siekierami w pnie, przebijali korę, nacinali. Powalali drzewa odsłaniając pochmurne niebo przejaśniające się momentami za sprawą wiatru, który jak dentysta wyrywał tu i ówdzie, wraz z korzeniami, zęby lasu. Jan złapał piłę za rączkę. Dominik chwycił po przeciwnej stronie i przeciągali do siebie na „raz i dwa”. Na buty sypały się ścinki. Krople potu powoli zjeżdżały po policzkach. Spadały na kołnierze kurtek wsiąkając w nie. Miarowe ruchy nagrzewały piłę, rozgrzewały mięśnie, rozcinały pień, aż drzewo zaskrzypiało, więc nacięli je z drugiej strony. Dominik zaczął wbijać kliny. Upadek drzewa jest równie szybki jak człowieka. Towarzyszy mu echo odbijające się wśród innych drzew lecz żadna to przestroga. Tym razem spadły dwa. Drugie powalone przez wiatr jedną z grubych gałęzi uderzyło Jana w lewy bark odbierając mu przytomność. Dominik stojąc metr od brata patrzył w dół na drzewo. Właśnie na nie przed chwilą zadzierał głowę, mierzył je wzrokiem, jak rybak wyciągniętą z wody po długiej i zaciekłej walce rybę. Od korony do miejsca, w którym je ucięli, od ogona po srebrny haczyk. Wtedy dostrzegł Jana przykrytego gałęzią niczym ręką ukochanej kobiety. Twarzą wtuloną w ziemię. Bez ruchu. W kamiennym śnie. Stanął nad jego ciałem. Przeżegnał się i pobiegł, aby powrócić w karetce. Jan długo był w śpiączce. Wielu ludzi siadając na niewielkim, drewnianym krzesełku postawionym przy szpitalnym łóżku poprawiało mu przetłuszczone włosy, gładziło zarośniętą, szorstką twarz. Wpatrywało w zamknięte oczy wyglądające tak smutno, że pielęgniarka, co dwie godziny opróżniała z chusteczek kosz stojący tuż za krzesłem. Niektórzy mówili mu o swoich grzechach, a jego milczenie było najlepszą pokutą. Byli i tacy, którzy go pochowali, a ich wizyty przypominały zapalanie zniczy na cmentarzu-w ciszy wchodzili i czyniąc znak krzyża bezgłośnie się oddalali. Marta przychodziła wieczorem jako ostatnia, pochylała się nad Janem i całowała go w czoło. Brała jego ciepłą dłoń w dwie swoje i przykładała do policzka, kładła ją sobie na kolanach. Raz odkryła jego ciało i nieśmiało wsunęła pod kołdrę pozostając przy nim przez całą noc, najpiękniejszą noc w jego życiu. Jan przespał dwa lata. Dwadzieścia miesięcy ciężkiej pracy Dominika zwieńczonej upadkiem firmy, wyjazd Marty do miasta za chlebem, śmierć bratowej, rozpacz brata. Zimę stulecia, podczas, której zaspy sięgały dachów, a z drzew spadały niczym szyszki martwe wiewiórki i ptaki. Pogrzeb leśniczego, na którym wszyscy trzymali w dłoniach puszki jego ulubionego piwa i pociągali z nich łyk za łykiem w trakcie, gdy na trumnę spadał szpadel ziemi za szpadlem, a potem te puste puchy położyli na jego grób zamiast kwiatów. Łzy Marty, których nie było komu otrzeć.  Kiedy się obudził w sali nie było nikogo. Ciemność powoli szarzała czyniąc pomieszczenie bardziej wyraźnym. Ukazując prawdziwy kolor ścian. Okno po lewej zasłonięte zasłoną w kwiaty. Krzesło o drewnianym, zarysowanym oparciu, na którym zapragnął usiąść, więc opuścił prawą nogę, prawą część ciała, prawą stopą dotkną zimnego linoleum i zawisł tak w połowie. Jak niezdecydowany. On wiedział czego chce, tylko lewa noga się nie słuchała, lewa ręka się nie poruszała. Uszczypnął się z całej siły, aby sprawdzić, czy nie śpi. Wziął pomiędzy opuszki palców skórę lewego boku lecz ściskając ją nic nie poczuł, tak jakby pozostawała ona jeszcze martwa, gdy prawa się już wskrzesiła. Leżał utkwiwszy wzrok w drzwiach. Wieszając  go na metalowej klamce w oczekiwaniu, aż ktoś wejdzie. Drzwi się otworzyły. Młoda kobieta szybko podeszła do okna, uchyliła je, odciągnęła zasłonę odsłaniając tańczące w powietrzu drobinki kurzu widoczne w słonecznym świetle. Obróciła się na pięcie natrafiając na jego spojrzenie i padła niczym rażona wzrokiem bazyliszka zanim zdążył powiedzieć „dzień dobry”. Później na korytarzu słychać było nawoływanie. głos odbijał się od ścian. Wdzierał do pomieszczeń przez najmniejsze szpary w drzwiach poszukując adresata, aż właścicielka głosu poszła w ślad za nim. Zaczęła zaglądać do sal, kroczyć po długich korytarzach w białych pantofelkach, wystukujących rytm jej zgrabnych nóżek. Uchylała drzwi i w tą niewielką szparkę wpychała swoją piękną twarzyczkę, a jej usta powtarzały „Irenko jesteś tu?”. Kiedy nikt nie odpowiadał rzucała prawym okiem w prawy kąt , a lewym w lewy i nie zobaczywszy Irenki maszerowała dalej, aż do sali w której leżał Jan i Irenka. Powoli otworzyła drzwi tak, jakby ich cichutkie skrzypienie miało obudzić z dwuletniego snu śpiącego tu pacjenta. Popatrzyła na okno, na smugę światła padającą na podłogę, na kobietę leżącą w tej smudze i podbiegła do niej łapiąc za przegub, sprawdzając puls, który bił, jak dzwony kościelne przed niedzielną mszą. Jan odchrząknął przygotowując się do swojej pierwszej przemowy po dwóch latach i wtedy ta piękna pielęgniarka uniosła głowę napotykając jego wielkie oczy, a potem zwiesiła ją na piersi osuwając się tuż za prostokątem słonecznego światła obok koleżanki, leżącej na nim, jak na żółtym ręczniku. Teraz Jan nie był sam w pokoju, gdyby tylko mógł się poruszyć ustąpiłby miejsca na łóżku tym dwóm kobietom, a sam przebiegłby przez korytarz. Wybiegłby na zewnątrz budynku i pomaszerował przed siebie jak to miał w zwyczaju. Prawa noga na samą myśl podskakiwała, lecz lewa, jej jakby nie było. Po pół godzinie do sali wszedł mężczyzna z kozią bródką ubrany w biały fartuch niczym rzeźnik. Stanął twarzą w twarz z Janem i bez emocji powiedział „no proszę, a co niektórzy na panu znicze stawiali”. Jan wykrztusił zachrypnięte „dzień dobry”, które przepchało jego gardło. Pokazał wskazującym palcem prawej dłoni dwa kobiece ciała, z których jedno jakby się przeciągało. Rozwijało niczym kwiatowy kielich skąpany w słonecznym świetle. Rozciągało chcąc złapać tego światła jak najwięcej. Drugie zwijało się w kłębek, malało ścierane zimnem linoleum, przypominając zmarzniętą białą różyczkę. Mężczyzna podszedł do pielęgniarek i zaczął je cucić, a one ziewały powoli otwierając powieki i im więcej widziały tym szybciej się podnosiły. Poprawiały rozczochrane włosy, wygniecione kitle, przecierały piąstkami oczy, aż stanęły jedna obok drugiej i we dwie zapiszczały „dzień dobry panie doktorze, chyba zemdlałyśmy, bo ten pacjent ten śpiący tu od tylu miesięcy na tym łóżku za panem on tam siedział i bez słowa wpatrywał się w nas, a jego spojrzenie jest po tych dwóch latach takie jasne, tak jakby skumulowała się w nim cała energia, jakby ktoś do jego oczodołów wkręcił dwie halogenowe żarówki tak świecą te oczy i poraziły nas swym pięknem”. Potem wychyliły głowy za sylwetkę doktora i uśmiechnęły się do Jana, a on do nich, wytrzeszczając spragnione widoków źrenice. Wieść o Janowym przebudzeniu szybko obiegła okolice. Dominik już po kilku godzinach siedział na drewnianym krześle i ściskał dłoń brata. Doktor powiedział, że może za kilka tygodni rehabilitacji lewa połowa Jana również się obudzi, lecz nie będzie ona sprawna jak kiedyś i zawsze już prawa będzie musiała czekać na lewą, lewa gonić prawą. Nękały Jana również silne bóle głowy, w trakcie których tracił przytomność oraz dostawał drgawek. „To z kolei padaczka” wykrztusił doktor zapytany przez Dominika. Każdego poranka do pokoju Jana wchodził młody mężczyzna, szczupłej budowy ciała, mamrocząc pod nosem „czas na trochę gimnastyki” i przystępował do rozciągania, naciągania, wykręcania stawów i kończyn. Przy ćwiczeniach wpatrywał się w twarz pacjenta, którego każdy grymas bólu dodawał rehabilitantowi animuszu poszerzając jego szyderczy uśmiech. Jan często podczas tych ćwiczeń zasypiał, ziewał, przeciągał się prawą stroną i zawsze widniało na jego buzi znudzenie, co do tego stopnia zniechęciło młodzika, że ten po kilku miesiącach ze szpitala się zwolnił. Któregoś popołudnia próg sali przekroczyła Marta. Cieniutkie pończoszki przylegały do gładkiej skóry jej nóg. Mini spódniczka zasłaniała powabność ud. Zielona koszula rozpięta pod szyją uwidaczniała dekolt, na którym spoczywał srebrny łańcuszek z serduszkiem. Wygrała go zdrapując los przez niego podarowany. Usta, wydatne i czerwone, namawiały do pocałunku. Włosy wabiły zapachem, a oczy, ich światło przywodziło na myśl morskie latarnie. Mogły uratować z opresji. Ocalić od zagłady  zmierzające w ich kierunku spojrzenia. Marta uśmiechając się skromnie pokazała zęby, a Jan był gotowy dać się w całości schrupać. Być przeżuwanym dziesiątki razy. Wypełnić jej piegowate policzki, żeby potem zostać połkniętym. Weszła do środka i jakby go zahipnotyzowała. Leżał, a ona go całowała zostawiając na jego ustach, czole, nosie ślady pomadki, niczym stempla pocztowego informującego, że ta przesyłka jest moja i że ona ponosi za nią wszelką odpowiedzialność. Z tych emocji Jan dostał ataku padaczki, a kiedy się ocknął Marty już przy nim nie było. Dominik mówił, że pobiegła na przystanek autobusowy, żeby zdążyć do pracy na poczcie w mieście, niedaleko, gdzie mieszkała i urodził się jej syn. Jan zacisnął prawą pięść i przełknął słowa, nastało milczenie. Jan jego pilnował kładąc palec na ustach w momentach, gdy brat, łapczywie niczym pusty odkurzacz, wciągał w płuca powietrze chcąc coś powiedzieć. Po trzech miesiącach doktor z kozią bródką wręczył Janowi wypis ze szpitala oraz jedną kulę, na której zawiesił Jan prawą część ciała lewą stawiając tuż obok i przesuwał się powoli do wyjścia. Ciągnął lewą nogę za prawą po śliskim linoleum, aż do windy, którą zjechał w dół. Gdy drzwi się otworzyły wypełzł na hol wprost w ramiona Dominika. Na izbie przyjęć siedziały te dwie pielęgniarki w wykrochmalonych fartuchach, które tak niedawno padły mu do stóp, teraz wpatrując się w jego halogenowe żarówki zauważyły, że ich światło jest bardziej mdłe, przygaszone i pomachały mu smutno. Jan chciał odmachać, lecz prawą ręką trzymał kulę, a lewej nie mógł unieść, więc rozjaśnił swoje spojrzenie ile miał jeszcze sił, a one radośnie się roześmiały. Droga do domu brata jeszcze nigdy nie była dla niego tak trudna. Na płaskich odcinkach czuł, jakby do lewej nogi ktoś przywiązał mu głaz, zawiesił na jego barku dwa pięćdziesięciokilogramowe worki cementu. Wydawało mu się, że jego lewa strona waży więcej, jakby ciągnął za sobą bezwładne ciało zupełnie innego człowieka. Pod górę wpychał go brat niczym duży, owalny kamień, bo Jan przybrał w szpitalu na wadze. Jego sylwetka się zaokrągliła, a on sam jakby zmalał. Wchodząc do sieni razem odetchnęli. W kuchni było pusto i zimno, nikt od dawna nie palił tu w piecu. Nie rozpalał pod palnikami węglowej kuchni. Nie wysypywał popiołu, gdyż go po prostu nie było. „Ona po raz ostatni tu rozpalała, czyściła kuchnię z popiołu zgarniając go do małego, metalowego wiaderka szufelką, rozbijała pogrzebaczem duże węglowe bryły, drewniane kloce, a ogień rozgrzewał metalowe palniki, stojące na nich spody garnków z gotującą się zupą, czajników, w których wrzała woda, nagrzewał izbę i serca, moja żona odeszła Janku, przemieniła się w popiół zabierając ze sobą ciepło tego ogniska”. Dominik mówił przez łzy, później opowiedział mu o upadku firmy i o tym, że utrzymuje się teraz z renty po bratowej. Jan siedział przy stole i słuchał streszczenia ostatnich dwóch lat dowiadując się, że Marta jest zamężną sierotą, że szyny zardzewiały, bo wstrzymano ruch kolejowy, prywaciarze wykupili las zatrudniając w nim swoich ludzi. Marta jest szczęśliwą mamusią, brat smutnym wdowcem. Leśniczy miał najbardziej piwny pogrzeb w okolicy, a pani Jadwiga podbiła oko jego następcy, który się spierał, że zna lepiej ten las od niej i schowała się gdzieś w jego głębi, a ten nowy stróż sprywatyzowanych drzew wytoczył jej proces, lecz do tej pory pozwanej znaleźć nie może i chodzi czerwony ze złości, lecz racji jej przyznać nie chce. Jak to zima zamroziła wiele zwierząt, które stały w śniegu niczym muzealne eksponaty, a myśliwi do nich strzelali i zabierali jako swoje trofea. Opowiadał Dominik, aż mu w gardle zaschło. Wargi skleiły. Sięgnął do szafki po butelkę bimbru, lecz nie postawił już dwóch szklanek. W jednej zmieścił na raty butelkę ziewając przy ostatniej miarce. Mówiąc przez sen, że życie się nie zatrzymało jak Jan spał, a potem chrapał rozłożony na podłodze niczym niedźwiedzia skóra. Jan przygotował drewno i papier kładąc pierwsze na drugie i zapalając zapałkę. Wpatrywał się jak płomień pożera gazetę. Przylepia się do drewna jak pijawka do ciała i nie puszcza dopóki nie posiądzie wszystkich kawałków, a i wtedy mu mało, aż do spalenia, samounicestwienia. Nienasycony i bez umiaru jak człowiek. W pustej butelce bimbru odbijała się rozżarzona kuchnia. Języki ognia liżące metalowe palniki, jakby całą bolącą przeszłość Dominik zamknął właśnie w niej uprzednio wypijając zachłannie jej zawartość i na jakiś czas odzyskując spokój. W izbie zrobiło się ciepło i w krótkim czasie całe pomieszczenie wypełnił zapach potu, który grube ubrania wraz z coraz większą temperaturą wyciskały z ich ciał. Dało się również wyczuć silną woń alkoholu. W węglowej kuchni huczało. O poranku dogasał żar. Woda w czajniku się prawie wygotowała. Niewielka jej ilość na dnie uratowała go przed spaleniem. Pod sufitem zebrała się para wodna tworząc duży, biały obłok i kiedy Jan otworzył okno pofrunął on przez nie do nieba. Zawisł pomiędzy innymi chmurami i pognał wraz z nimi pędzony przez wiatr. Dominikowi zarosło gardło, a głowa bolała go, jakby ktoś ją w nocy odciął i rozegrał nią mecz piłkarski z dogrywką. Podniósł się z podłogi i zaczął pić łapczywie lodowatą wodę napuszczając jej do zlewu i zanurzając w niej łeb. Jan pomimo dobrych chęci nie odkroił im po kromce chleba, po prostu zabrakło mu drugiej ręki. Dopiero później posiłkami zajmował się Dominik. I tak wyglądały ich wieczory i poranki. Dominik pił i się przewracał. Jan rozpalał w kuchni i kładł się obok brata, który rano gotował tak, aby jedzenia starczało im na cały dzień. Raz w ciągu dnia Jan spadał na podłogę z takim hukiem jak ścięte drzewo, a jego ciało przeszywały drgawki, tak jakby wypadek z przeszłości przeżywał ciągle od nowa. Po takich atakach był jakiś taki zamroczony i coraz mniej pamiętał. Raz w miesiącu listonosz przynosił im renty. Pukając w drewniane drzwi otwierał skórzaną torbę zapiętą na dwa paski kończące się metalowymi klamrami. Właściwie to dźwięk towarzyszący ich rozpinaniu wabił któregoś z braci do drzwi, aby je otworzyć. Korespondencja pachniała świńską skórą nawet pieniądze nią przesiąkały. Listonosz zaczynał się żalić, że mu mało płacą za tak ciężką pracę, że cały czas ma problemy przez tą torbę, bo psy się na nią rzucają, jakby widziały przewieszone przez jego ramię pęto suszonej kiełbasy, na którym trzyma się duża, parująca golonka i gryzą go w łydki i kostki chcąc powalić na ziemię i zabrać mu tą torbę, a jak mu bracia nie wierzą to tutaj ma dowody-mówiąc to podwijał ubłocone nogawki pokazując pokąsane nogi. Jan rozwijał przed nim wachlarz banknotów, jak talię kart, zamykał oczy, aby tamten się nie krępował i kazał mu wybierać. Listonosz zawsze wyciągał ten z największym nominałem, składał na pół i wkładając do kieszeni mówił, że to na samochód, bo jego nogi są coraz słabsze, a on tej swojej roboty stracić nie chce. Dziękując mówił, że pani Marta często pyta o Jana, a gdy on odpowiada, że Jan ma się świetnie ona rozdziawia swoje czerwone usteczka jak rybka wyłowiona z wody, jej oczy są gdzieś daleko i nawet, gdy on jest już na trasie wioząc te wszystkie listy, renty, emerytury, ona dalej wpatruje się przez ściany i ludzi, jakby jechała razem z nim siedząc na pustym bagażniku jego składaka, a w czarną przestrzeń pomiędzy jej wargami wpadało zimne, rozdzierane pędem roweru powietrze. „A propo” rzekł listonosz „byłbym zapomniał to dla pana” i wręczając Janowi białą kopertę usiadł na siodełku. „Do zobaczenia” krzyczał powoli pedałując, a kiedy zniknął, w oddali było słychać ujadanie psów. Jan oddał pieniądze Dominikowi i usiadł na krześle powoli otwierając kopertę. Kobiecy zapach papieru świadczył o tym, że ten list jest od niej. Zabierając się do lektury założył okulary. Pismo było wyraźne. Na formacie A4 zapisała jedno zdanie, a duża liczba jego powtórzeń miała uzmysłowić adresatowi jak bardzo. „Kocham Cię Janie.”. Było one niczym pożegnalny pocałunek, przypominający, jeżeli jakiekolwiek podobieństwo istniało, ten w szpitalnej sali, po którym dostał ataku i tym razem wypełniło Jana ciepło prawdziwej miłości. Do drewnianego domu Dominika prowadziła piaskowa droga, która przerzucona przez las niczym lina holownika wyciągała tych, którzy się jej złapali na brzeg zielonej gęstwiny. Jej szerokość ciągle poszerzano, aby mogły mijać się na niej olbrzymie ciężarówki wiozące tarcicę. Ciągniki ciągnące powalone drzewa do wyznaczonych przez leśniczego miejsc. Chodzili po niej pracujący w lesie ludzie od myśliwych zaczynając, a na kłusownikach kończąc. Zwierzęta przeprawiały się przez nią nocą wykorzystując opanowujący ją spokój, tak jakby z rwącego potoku przeistaczała się w spokojną rzekę i łatwiej ją było przepłynąć. W upały droga była ciepła niczym piasek na mazurskiej plaży. W deszczowe dni piasek stawał się ruchomy, a koła samochodów tańczyły na nim tworząc koleiny. Chlapiąc nim pobocze. Bryzgał spod kół na korę drzew niczym żółta farba, a ciężarówki parły wciąż do przodu. W błocie jak w śniegu odciskały się ślady opon, podeszew butów, gdzieniegdzie zatopione po kostki wystawały gumowce pozostawione przez właścicieli, którzy pomaszerowali w skarpetkach, a z ich wnętrza wylewała się deszczówka. Widząc to miało się wrażenie, jakby pod ziemią pękła jakaś rura. Po takich dniach droga była jeszcze bardziej ruchliwa. Wjeżdżały na nią wywrotki z piaskiem oraz żwirem, aby jej pofalowanie wyrównać. Na drodze pojawiały się górki niczym krecie kopce. Słychać było warkot silnika równiarki pchającej przed sobą nową nawierzchnię. Droga się rozrastała. Pojawiało się coraz więcej odnóg, wąskich, wiodących donikąd, skąd wyciągano ścięte lub powalone przez wiatr i starość drzewa. Każda dróżka wypływała z drogi i bez niej istnieć nie mogła. Trzeba było wjechać na drogę, żeby móc skręcić w dróżkę, a zjeżdżając z niej wjeżdżało się na drogę. Zimą tylko na niej był ubity śnieg, po którym jeździła piaskarka pozostawiając na białej nawierzchni grudki piasku, niczym słońce piegi na bladej twarzy. Ludzie spacerujący drogą zadzierali głowy wpatrując się w ten górny świat. Nie patrzyli pod nogi ufając drodze, że zaprowadzi ich tam gdzie dojść chcą. Przypatrywali się ptakom, wierzchołkom drzew, wiewiórkom przeskakującym z gałęzi na gałąź, szyszkom, kolorowym liściom. Nocą ich spojrzenie zabierał blask gwiazd. Po tej drodze jeździł listonosz, objazdowy sklep, policyjny radiowóz, karetka, ksiądz spieszący z kolędą lub ostatnim namaszczeniem, leśni pracownicy, tylko Jan, wraz z Dominikiem, od dłuższego czasu o tej drodze nie pamiętał. Kupowali w obwoźnym sklepie, otrzymywali korespondencję, słyszeli warkot silników, ale przestali wychodzić na jej piasek. Mając styczność ze światem zewnętrznym za pośrednictwem uchylonego okna. Wpuszczając do środka jego dźwięki wraz ze świeżym powietrzem. Jan bardzo szybko przybierał na wadze, czasami nie wstawał przez cały dzień z łózka. Karmiony przez Dominika niczym pisklę otwierał usta, do których wpadały kawałki smażonego boczku, stopione na patelni prostokąciki słoniny, żeberka bez kości, galareta, kotlety mielone. W lewym kąciku ust widniała biała słomka, którą wyciągał ze szklanki posłodzoną herbatę z cytryną, opróżniał z sosów talerze. Ciężko mu było się podnieść i jedynie chęć skorzystania z toalety ściągała go z łóżka. Opierał wtedy ciało o kulę, przesuwając powoli do drzwi ubikacji, a Dominik, aby mu pomóc, tuż przed jego lewą nogą nacierał podłogę skórkami słoniny, skrapiał olejem, a Jan się rozpędzał jak przeładowany samochód, powoli, stękając, pyrkocząc, aż docierał do klamki, otwierał drzwi i siadał na sedesie. Któregoś dnia jego metalowa kula nie była już zakończona kauczukowym koreczkiem, ponieważ gdzieś się on zapodział. Ta metalowa kula przypominała teraz narciarski kijek, powiększony szpikulec do lodu, a Jan opierając się na nim wbijał końcówkę w drewnianą podłogę. Jej powierzchnia była po nakłuwana niczym rosnące w piekarniku ciasto, którego sprawdza się dojrzałość. Deski miały tyle otworków, jakby zaległy się w nich korniki. Podłoga stała się mapą jego pieszych wędrówek. Pewnego razu do drzwi zapukała kobieta. Ubrana w spodnie z kantem i marynarkę, pod którą nosiła białą koszulę rozpiętą pod szyją, przewiązaną szarą apaszką. Kolor marynarki i spodni był czarny. Na stopy założyła ciemnoszare szpilki. Pukała w drzwi zaciśniętą pięścią, a jej palce świeciły blaskiem pierścionków rodząc w koronach drzew nawoływania srok. Twarz była jak namalowana. Pochylała się do przodu od nadmiaru makijażu. Uszy bez kolczyków. Na krótkich włosach błyszczał lakier. Od ciała ulatniał się zapach zbyt intensywnych perfum zabijających leśne powietrze. Zapach, który miał zwracać na nią uwagę. Była starą panną o kocich oczach. Pod pachą ściskała skórzaną teczkę. Tym razem otworzył Dominik. Kobieta przedstawiła się jako pracownik socjalny i spytała czy może wejść, na co Dominik się uśmiechnął i rozwarł drzwi na oścież. „Proszę” powiedział, a ona postąpiła dwa kroki do przodu i swoimi butami na szpilkach wpadła w dwie z setek dziurek, którymi pokryta była podłoga i utkwiły one w tych małych otworkach, a ona chcąc zrobić dwa kolejne kroki o mało się nie przewróciła lecąc do przodu w ramiona Dominika. Na jej twarz rzuciła się czerwień przebijając nawet makijaż. Buty zostały za nią odsłaniając stopy pokryte zacerowanymi pończochami. Z pod pachy wypadła teczka i na podłogę rozsypały się papiery. Kiedy Dominik był pewien, że odzyskała równowagę schylił się, aby je podnieść, a ona zapytała „mam przyjemność z panem Janem”, „z jego bratem i to ja mam przyjemność” usłyszała. „Przyszłam sprawdzić warunki, w jakich mieszka pański brat, czy niczego mu nie brakuje, jak się czuje”. „Teraz śpi, spokojnie pochrapuje po obfitym posiłku, ale mogę go obudzić, zresztą zacząłem topić słoninę, więc z pewnością i tak sam zaraz wstanie, kochanie”. „Co proszę?”. „Jak pani stopy, proszę uważać na pończoszki, widzę, że pani je cerowała, a tu drzazg tyle, a to cerowanie to mozolne zajęcie jak się nie mylę”. „Na za dużo pan sobie pozwala, czy mogę przejść się po domu?”. „Komu jak komu, przecież już panią wpuściłem i pozwoliłem”. Poszła więc, a jej wzrok był jak sokoli, nic nie mogło się przed nim ukryć. Po kilku minutach usiadła przy stole naprzeciwko Dominika, rozłożyła przed sobą zawartość teczki i położyła ją na kolanach. „Przez to cerowanie miałem na myśli, że pani ciężko pracuje, że pani opuszki nie raz z pewnością przebiła igłą i zlizywała krople krwi, ja bym chciał je zlizywać”. „Proszę z tym skończyć, proszę przestać się podlizywać”. Nerwowo zapisywała jakieś kratki, wtem po domu rozległo się stękanie i do kuchni wsunął się Jan. Pierwsze, co zauważyły zaspane źrenice to teczka, „pewnie nowy listonosz” pomyślał, a że za wcześnie było na renty wrócił do pokoju, aby przynieść te banknoty, które mu pozostały. Zrobił z nich wachlarz, wyglądający trochę jak pawi ogon, z którego ktoś powyrywał najpiękniejsze pióra. W tym wachlarzu były tylko małe nominały i wrócił do kuchni, podszedł do niej z zamkniętymi oczami, jakby był lunatykiem i powiedział „nie krępuj się i wybierz sobie, to będzie na samochód”. Kobieta spurpurowiała, „co to ma znaczyć, łapówka, dla mnie, niech pan przestanie”. Postawiła kropkę w ostatniej rubryce i oznajmiła „panie Dominiku mówił pan o cerowaniu, więc ja zaceruję wielką dziurę, w jakiej przebywa pański brat i kieruję go do ośrodka dla osób chorych psychicznie i upośledzonych umysłowo”. Wypowiedziawszy to dała mu zapisaną kartkę papieru, na której widniała decyzja. Podeszła do butów, wykręciła je z dziur i zatrzasnęła drzwi płosząc chmarę srok, które zwabione blaskiem jej pierścionków siedziały na podwórzu. „Cóż za kobieta” jęknął Dominik, a Jan złożył wachlarz siadając na opuszczonym, ciepłym krześle. Zabrano go po dwóch tygodniach. Pod dom zajechała furgonetka. Kierowca zatrąbił kilkakrotnie i nie gasząc silnika, oparty o kierownicę, przylepił nos do przedniej szyby. Głośna muzyka jakiejś stacji radiowej bujała szoferem na boki. Bracia wyszli wspólnie i kiedy schodzili po schodach one skrzypiały. W piasku podwórza ich buty się zapadały. Jan lewą stopą rozcinał wilgotną ziemię jak pług podczas orki, a w koronach drzew zaszumiało, zaskrzeczało i zleciały do tej bruzdy ptaki, aby się pożywić. Pożegnali się bez słowa przytulając tylko. Trzasnęły drzwi jak bat nad głowa koni i ruszył powoli samochód, silnik rżał kręcąc kołami, a z tyłu furgonetki został Dominik wpatrując się w tylne światła malejące z sekundy na sekundę, aż zlały się z barwą nadchodzącego wieczoru.

 Budynek był trzypiętrowy, lecz z bliska wyglądał na większy. Od strony parkingu w górę ściany pięły się schody przeciwpożarowe niczym długa, zakręcona winorośl. W górnych oknach zamiast firanek widniały kraty. Drzwi wejściowe posiadały dużą, prostokątną szybę, a za nią były następne z kolejnym, szklanym czworokątem. Kierowca zaparkował tuż przy schodach prowadzących do wejścia. Trzy betonowe stopnie, a potem klamka. Za szybami ukazała się sylwetka niewielkiego mężczyzny. Zadźwięczał pęk kluczy. Przekręcono zamek i naciśnięto klamkę pchając drzwi. Tą samą czynność powtórzono przy następnych otwierając je na oścież. Wyciągnięta ręka w geście powitania. Słaby uścisk dłoni. Przymrużone powieki Niskiego, jakby światło dnia szczypało go w oczy i Jana, którego wzrok przyzwyczajał się do półmroku niewielkiego korytarza. Jego stopy stanęły na słomianej wycieraczce, następnie przesunął się do przodu idąc za sylwetką odźwiernego i znalazł się na marmurowej podłodze. Przed nim, ponad głową Niskiego, były dziesięciostopniowe schody z przytwierdzoną do ich boku drewnianą poręczą. Jej lakier błyszczał w elektrycznym świetle. Na ich szczycie stał niewiele większy od Niskiego, dyrektor ośrodka. Jego długi nos zdobiły okulary powiększając malutkie, czarne oczka. Jan wspiął się po stopniach i na ich szczycie wydyszał „dzień dobry”, na co dyrektor odpowiedział skinieniem głowy i zaprowadził go do windy, którą wjechali na drugie piętro. Kiedy jej drzwi się rozsunęły dyrektor wyszedł jako pierwszy. Ręce miał założone do tyłu jak panczenista. Marmurowa podłoga błyszczała niczym tor lodowiska. Przy ścianie stało dwóch mężczyzn. Malarz i jego pomocnik. Pierwszy zanurzał pędzel w wiadrze trzymanym przez drugiego. Ubranie pomocnika było całe w żółtozielonych kropkach. Wyglądał jak biedronka. Malarz powolnymi ruchami nanosił żółty kolor na ścianę. Stał na drabinie i spoglądał na swego pomocnika, na ilość farby w wiadrze krzycząc „wyżej unoś rękę, bo pędzlem już nie sięgam, musisz stać dumnie i się nie ruszać, tak jak statua wolności, jak generał z szabelką w dłoni, którą zadziera do nieba, do Boga, prowadząc swój oddział do boju. Farby zaczyna brakować!”. Pomocnik szybko dolewał do wiadra trochę farby, zanurzał w niej patyk i mieszał, jak zupę. Raz w prawo, raz w lewo, sprawdzając gęstość, potem brał wiadro i unosił najwyżej jak potrafił. Stawał na palcach, lecz malarz wchodził o jeden szczebel wyżej, a ręka pomocnika już wydłużyć się nie mogła i znowu na korytarzu słychać było donośny głos „mój pędzel maczam w powietrzu, przecież bozia ci wzrostu nie poskąpiła, wyprostuj rękę jakbyś zrywał rajskie jabłko, dotknij je palcami, wbij w nie paznokcie, niech spadnie do wiaderka”. Pomocnik się oburzył „przecież jest w nim farba i co mi po takim jabłku, które się w niej utapla”. Dyrektor odkaszlnął, gdyż ich obecność jak do tej pory nie była zauważona. Jan, stojąc obok niego, przysłuchiwał się rozmowie malujących ścianę mężczyzn, z których jeden był większy od drugiego. „Witamy pana dyrektora!”. „Panowie to jest Jan, nowy mieszkaniec naszego ośrodka!”. Wszystkie spojrzenia zawisły na sylwetce Jana. Malarz patrzył na niego z góry, dyrektor tak po środku, a pomocnik od dołu. „Pomalowaliśmy mu pokój na zielono, tak jak nam kazano, bo przecież pracował w lesie, a wiosna tuż, tuż i zielenią się liście, więc niech czuje się jak u siebie!”, krzyczał malarz trzymając pędzel w dłoni, a z tego pędzla, z jego włosków kapały na marmurową podłogę żółte krople, jak słoneczny deszcz. Włosy malarza też były żółte i wraz z jego ciemną karnacją skóry sprawiały, że wyglądał on niczym słonecznik. Jan udał się z dyrektorem do swojego pokoju. Prowadził do niego długi, wąski korytarz, na samym jego końcu była jadalnia. Trzy stoliki obstawione krzesłami, dwie kanapy i drzwi do niewielkiej kuchni. Na przymocowanej do ściany półce stał telewizor, tuż obok następne drzwi z drewnianą tabliczką, na której wypalone było jego imię. Dyrektor przesunął okulary na czubek swojego spiczastego nosa mówiąc „Dotarliśmy na miejsce, oto pański pokój i klucz. Posiłki będą trzy razy dziennie, w ośrodku mamy pracownie i do jednej z nich będzie pan uczęszczał. Do zobaczenia jutro.” I odszedł korytarzem w kierunku skąd przyszli. Kiedy Jan otworzył drzwi w jego nozdrza wdarł się zapach farby, świeżego malowania. Ściany, tak jak powiedział malarz, były koloru rozwijających się wiosną liści, a sufit miał barwę nieba. Pojawiającego się w mroźne ,bezchmurne dni, błękitu. Łóżko przypominało szpitalne, a w miejscu gdzie miały spoczywać na nim Janowe stopy, wisiał duży, zakurzony telewizor. Jego rozmiar przysłaniał okno, za którym rozpościerał się niewielki park i asfaltowy plac. W tym parku, tuż pod drzewami kasztana, stały drewniane ławeczki, tak, że nie dosięgało ich słońce i dopiero ulewny deszcz mógł je zmoczyć. Ławki były też na poboczach placu oraz przy drugim, parterowym budynku, gdzie, jak domyślał się Jan, znajdowały się pracownie, do których z kolei przyszyty był duży ogród znajdujący się w etapie rozbudowy. O poranku budziło Jana ciche pukanie, gdyż czekała na niego kąpiel, a potem śniadanie, po którym musiał udać się do stolarni- dyrektor go tam przydzielił. Jadł z innymi mieszkającymi na drugim piętrze. Siadał przy stole z ogromną kobietą, wyższą od niego, o dużych dłoniach, ogromnej głowie trzymanej przez cienką szyję wbitą w jej owalny korpus niczym patyk. Jej ręce prawie dotykały ziemi, a kręgosłup nigdy nie mógł się wyprostować pod ciężarem ciała. Usta miała szeroko otwarte i dziwiło Jana, że nie cieknie z nich ślina, nie wypadają kawałki odgryzanego i przeżuwanego jedzenia. Każda część jej ciała była, jakby powiększona, ona sama ledwo mieściła się na krześle. Nazywano ją Mamuśka, gdyż zawsze, gdy była przerwa w zajęciach zabierała na spacer dwie lub trzy inne kobiety. Kazała im chwycić się za ręce i robiły wspólnie kółka wokół placu. Odganiała od nich innych mieszkańców ośrodka, broniła, a gdy były nieposłuszne potrafiła uderzyć. Zawsze przy stole siedziała u boku kobiety, która nigdy się nie odzywała. Niższa i grubsza od Mamuśki, o kręconych włosach. Na wszelkie adresowane do niej pytania odpowiadała uśmiechem, nieśmiałym skinieniem głowy. Jadła powoli jedną ręką, drugą zatapiając w dłoń Mamuśki. Mówiono, że jest ona dla Mamuśki jak rodzona córka, a te pozostałe niewiasty, które zabiera na spacery to tak, jak adoptowane dzieci, że tą kobietę o kręconych włosach kocha najbardziej. Przy stole siedział również malutki mężczyzna z zespołem Downa. Wyglądał jak krasnal. Siadając na krześle jego głowa wystawała do połowy ponad blat. Na kolanach kładł swojego pluszowego misia. Wszystkie swoje zabawki nazywał „titi” i nie rozstawał się z nimi na krok. Ciężko było mu je zabrać, lecz raz w miesiącu opiekunowie przeprowadzali akcję ‘kąpiel’, kiedy to zakradali się do jego pokoju, unosili go nad łóżkiem i wyciągali nakryte jego ciałem „titi”, aby wrzucić je do pralki. Chodził wtedy osowiały, podchodził do mieszkańców drugiego piętra, łapał za ręce i wpatrywał się swoimi zezowatymi oczkami w ich oczy powtarzając „titi”, a kiedy już wyschły i zostały mu oddane tulił je do twarzy, ciągał po podłodze, po asfalcie, maszerując do pracowni, obtaczał w piasku chcąc pozbawić zapachu pralni, którego nie cierpiał. Siadał podczas posiłków naprzeciwko Jana. Nad blatem stołu, po którym ślizgało się jego spojrzenie, zezowate oczka prezentowały się niczym żabie na powierzchni wody. Wiercąc się na krześle mówił „mama, mama” i niósł się jego głos po piętrze jak żabi rechot, a powtarzając te słowa wcale nie miał na myśli Mamuśki, lecz pracującą tu od dawien dawna opiekunkę, to do niej wyrywało się jego malutkie serce. Nazywano go Perełka. Obok Jana siedział również Stanisław, młody chłopak, niemowa bez przeszłości. Mówiono, że nie potrafi czytać i pisać, a jednak uwielbiał literki. Zawsze podczas posiłków przynosił zapisane kartki wyrwane z jakiegoś czasopisma lub cała gazetę, książki, czasami podarowane mu przez kogoś listy. Ślinił palce i przewracał kartki literując wyrazy, a z jego ust wydobywały się różne dźwięki. Na twarzy pojawiał się wysiłek, a on wypluwał sylaby, jakby utkwiły mu w gardle, jakby się nimi krztusił. Na czole miał nagniotka, taką owalną narośl. W tym miejscu skóra była grubsza, szorstka. Z profilu wyglądało to jak dużej wielkości guz. Stanisław rzadko potrafił zranić tych, którzy mu dokuczali. Wyprowadzony z równowagi uderzał głową w ściany, w pleksowe szyby. Po jego czole spływała krew, zła krew, a on osiągając swój cel, upuszczając sobie tej krwi, momentalnie się uspokajał. Potem, kiedy skóra w tym miejscu przypominała twardością słoniową, zaczął się drapać po rękach. Wbijał paznokcie i żłobił nimi w ciele, tak jak rzeźbiarz dłutem w drewnie, pozostawiając na rękach wieczne blizny, które wciąż rozdrapywał. Kiedy obcinano mu paznokcie cierpliwie czekał, aż odrosną i wcale nie zrezygnował z uderzania głową w coś twardszego niż ona. Stanisław nie miał rodziny. Później zaczął przychodzić do Jana, tarmosił klamkę zamkniętych na klucz drzwi i krzyczał „szka, szka” wiedząc, że Jan ma różne czasopisma i książki. Wpuszczając Stanisława nie mógł go odprawić z byle czym, gdyż ten siadał na podłodze i zaczynał całą literaturę przeglądać, wybierając tylko to, co posiadało więcej treści niż obrazków. Wynosił pod pachą do swojego pokoju uśmiechając pod nosem, a kiedy przez okno prześwitywała granatowa noc słychać było jak Stanisław szeleści kartkami. Chichocząc wykrztusza literki, a dźwięki te były coraz słabsze, aż cichły, kiedy zaspokoiwszy swój książkowy apetyt powoli zasypiał. Po śniadaniu mieszkańcy wszystkich trzech pięter udawali się do pracowni. Na schodach robiło się tłoczno od przeróżnych sylwetek, kolorów ubrań i rozmów. Drzwi trzaskały o futrynę. Przy windzie ustawiały się kolejki, a po dwudziestu minutach w budynku pozostawali tylko ludzie administracji, kucharz, sprzątaczka, malarz i jego pomocnik oraz dwa razy w tygodniu w gabinecie na drugim piętrze urocza pani pielęgniarka. Jan pracując w stolarni ściskał w prawej dłoni kawałek gruboziarnistego papieru ściernego. Zdzierał nim farbę pokrywającą stare meble. Brał pędzel i maczając go w lakierze przeciągał po nagim drewnie. Potem zmieniał papier na drobnoziarnisty i kiedy lakier wsiąkł w drewno, kiedy dłoń, którą kładł na polakierowanej powierzchni, się do niego nie przyklejała, przeciągał tym kawałkiem papieru z góry na dół, z prawej do lewej, jakby polerował karoserię samochodu. Dotykiem sprawdzał gładkość. Nabierając powietrza w płuca zdmuchiwał pył. Zanurzał pędzel w lakierze i nanosił go na drewno po raz drugi. Starannie, bez pośpiechu, jakby smarował masłem kanapkę. Nie za grubo, cieniutką warstwą i odstawiał na bok, aby wyschło. Od zapachu lakieru kręciło mu się w głowie. Od kurzu wierciło w nosie, a on siedział na werandzie stolarni patrząc na asfaltowy plac, na ogród, w którym pracowali mieszkańcy budynku, na dębowe ławki skąpane w cieniu kasztanów. W dach werandy uderzał żar Słońca. Na jej szybach warstwa kurzu była niczym para wodna, można było na niej pisać. W stolarni pracował również Manuel. Łysiejący, o czarnych włosach i krępej budowie ciała. Jego usta przemawiały sporadycznie, często tylko wtedy kiedy ktoś go zdenerwował. Poruszały się za to prawie bez przerwy nawet podczas snu. Otwierał je i zamykał, jak ryba chcąca po wyłowieniu z wody zaczerpnąć powietrza. Na jedno pytanie zawsze odpowiadał twierdząco, a mianowicie, czy jest artystą. Uśmiechał się często i uśmiech wyrzeźbił mu na twarzy zmarszczki  wyglądające, jak kocie wąsy, jak wąsy suma mówił Jan, bo przecież koty wody nie lubią. Brały swe ujście z kącików oczu otwartych szeroko, głębokich. Dwa duże zbiorniki wilgoci, z których, bądź do, wędrowały rzeki radosnych uniesień.  Któregoś popołudnia w jednej z pracowni terapeutycznych zorganizowano powrót do przeszłości mieszkańców domu. Na białej ścianie ukazał się pierwszy slajd, potem następne i tak w ciągu godziny czas został cofnięty o 15 lat. Na kilku przeźroczach był Manu, z grzywą  gęstych, czarnych włosów, a za nim basen. Wszystkie przedstawiały go na tle wody, z ustami ułożonymi jakby do pocałunku. Manu, ryba zamknięta w ludzkim ciele. Najczęściej oddawał się malowaniu. Ze stoickim spokojem rozkładał na drewnianym blacie stołu kredki, a obok kartki papieru, które układał w duży stos. Jego ruchy szczęki rodziły charakterystyczny dźwięk, coś jak pękające bańki mydlane, jak strzelające, małe, zamknięte w owalu pomysły, które uwalniały się poprzez zderzenie z głową bohatera jednej z kreskówek. Nagle w pomieszczeniu robiło się cicho, a on pochylony nad niedużym, prostokątnym kawałkiem papieru zaczynał tworzyć. Jego usta nieruchomiały, a zaoszczędzona dzięki temu energia wędrowała do dłoni, do trzymanych w nich kredek wprawiając je w ruch. Rysował koślawe prostokąty, trójkąty, trapezy jeden na drugim, przypominające futurystyczne, szklane domy z Przedwiośnia Żeromskiego. Następnie powoli je kolorował. Kredkami nanosił na nie barwy tęczy, a kiedy uważał, że rysunek jest skończony, zgniatał kartkę i wyrzucał ją do kosza, jak niezadowolony ze swego dzieła artysta, którym był. Jan podczas przerw często zostawał na werandzie stolarni. Wstawał z krzesła i spacerował po pracowni, rozkoszując się zapachem drewna. Wtedy podchodził do stołu, przy którym siadywał Manuel i przyglądał się jego niedokończonym rysunkom, aż sam pewnego dnia zapałał chęcią malowania. Zrodziło się w nim pragnienie zamiany pędzla do lakieru na pędzelek do farb, drewna na płótno. W ciągu tygodnia dzięki pomocy majstra zrobił sobie sztalugę, kupił niezbędne akcesoria. Początkowo malował na kartkach z bloku technicznego. Zanurzał pędzelek w zimnej wodzie, a potem dotykał jego włoskami wybranego koloru. Mieszał barwy na palecie i delikatnie przenosił na biały papier. Na początku obraz powstawał na jego twarzy, oczy się rozszerzały, brwi unosiły do góry, ustawał łopot rzęs, wargi zwężały się do wielkości małej kreski, myślnika, którym piszący przenosi z jednej linijki na drugą jakiś wyraz. Myśl rozpoczętą powyżej. Tak on przenosił wizje zrodzone w głowie. Prawa ręka wprawiała w ruch pędzel. Z twarzy wszystko spływało na kartkę. Na włoskach pędzelka zatrzymywała się niewielka kropla. W niej zamknięty był kolor, cały obraz, od tła po to, co miało je zdobić. Płótno było drogie, lecz już pierwszy obraz wystawiony w galerii ośrodka nieoczekiwanie znalazł nabywcę, więc dyrektor nie żałował na nie pieniędzy. Jan tworzył w hałasie maszyn, w zapachu drewna, rozpuszczalników. W upalne dni, na jego błyszczącym niczym polakierowane blaty stołów czole, osiadał stolarniany pył. Wykorzystywał w swojej sztuce korki od wina maczając je w farbach i odciskając na płótnie. Nabierał danego koloru w dłoń, składał ją w pięść, a potem dmuchał z całej siły w niewielką szparę pomiędzy zaciśniętymi palcami i kolorowy strumień pryskał na płótno niczym woda z fontanny. Podbierał gąbki z łazienki na drugim piętrze. Wyciskając na nie farby przykładał do płótna, przeciągał nimi po całej jego szerokości, delikatnie, z uczuciem jakby mył ciało Marty, zbierał z niego pianę zakrywającą niewinność nagości. Często zawieszał dłoń z gąbką w jakimś punkcie płótna i wpatrywał się w to, co właśnie odsłonił, w to, co tak naprawdę widział tylko on. Potem odnosił je na miejsce zapominając wypłukać, a mieszkańcy drugiego piętra stawali się przedłużeniem ręki mistrza biorąc poranną kąpiel. Pewnego razu przemierzając korytarz w drodze do windy spotkał Jan Marka. W przeszłości był on księgowym. Całymi dniami siedział za dębowym biurkiem, na którym stał kalkulator, pudełko chusteczek, butelka wody mineralnej, leżały papiery, kartki w linie i kratki, codziennie nowe pudełko długopisów. Mark każdego dnia coś liczył, wystukiwał cyferki na kalkulatorze i od tego wystukiwania pociły mu się ręce. Brał wtedy chusteczkę z pudełka i starannie wycierał w nią palce, żeby nie ślizgały się po przyciskach. Wargi miał zawsze suche, popękane i lubił odgryzać z nich skórę, zlizywać pojawiającą się w miejscach gdzie ją zerwał krew i ciągle był spragniony. Pociągał duże łyki z plastikowej butelki, za którą próbował się schować, gdyż Mark nie cierpiał wzroku innych. W pudełku było dziesięć długopisów. Plastikowe, z wymalowaną reklamą firmy, w której pracował. Mark co godzina łamał jeden z nich w trakcie pisania. Pracował osiem godzin, lecz często zostawał dłużej. Kartki zapełniał cyframi. Powtarzał uprzednio tą liczbę, którą miał zapisać. W mieszkaniu powoli się uspokajał. W pokoju nie miał telewizora, gdyż wyprowadzały go z równowagi numery kanałów. Kiedyś wyrzucił radio przez okno, ponieważ spiker powtarzał ciągle numer fali, na którym nadawała stacja przez niego słuchana. Pisał w zeszycie siedząc na kanapie. Któregoś razu nie poszedł do pracy. Minął tydzień potem drugi. Mark nie posiadał telefonu, nie otwierał drzwi. Gdy ktoś do nich pukał nie wstawał, nie przerywał pisania. Już wcześniej kupił sobie dużą ilość zeszytów, około setki. Kiedy drzwi wyważyła policja niewielkie mieszkanie wyglądało jak składnica makulatury. Wszędzie leżały papiery, powyrywane kartki z zeszytów, całe zeszyty, a na kanapie siedział przykryty nimi Mark. Pod oczami widniały blizny tych kilkudziesięciu nieprzespanych nocy. Brudne włosy opadały na poduszkę, która utrzymywała w pionie jego głowę. Usta krwawiąc cały czas bezdźwięcznie się poruszały, jakby Mark czytał to, co napisał, jakby rozmawiał sam ze sobą. Ręka ściskała długopis przyciśnięty do kartki papieru. Kiedy zobaczył ludzi w mieszkaniu na jego twarzy pojawiło się rozluźnienie, a ostatnimi słowami, które powiedział było „dobrze, że jesteście, właśnie skończył mi się ostatni zeszyt”. Do ośrodka trafił trzy lata temu. Spacerował po korytarzu z plecakiem wypełnionym brulionami, notesikami i wszystkim tym co można zapisać. Pod pachami nosił walizki z tą samą zawartością. Na przerwach siadał po turecku i pisał. Pisał w swoim pokoju i podczas zajęć. Raz w tygodniu dyrektor pozwalał mu wyjść do miasta, lecz zabierał mu jego plecak, dając w zamian pieniądze na kawę. Mark udawał się do najbliższego sklepu i kupował tam los-zdrapkę, tylko w tym sklepie go kupował, bo kiedy zdrapywał srebrny kolor, kolor wchodzący mu pod paznokcie, jego oczom ukazywały się nie cyfry, lecz dziwne symbole, podobne do tych, które zapisywał w swoich zeszytach i nikt tylko on potrafił to odczytać. Tego dnia Jan udawał się do miasta, Mark również. Jan wychodząc z ośrodka po raz pierwszy, postanowił pójść z Markiem obierając go sobie, bez pytania o zgodę wybranego, na przewodnika. Wyszedł za nim, a że Mark maszerował powoli Jan nie miał problemów z śledzeniem go. Przewiązał Marka swoim wzrokiem i ani na moment nie pozwolił mu go odwiązać. Wszedł za nim do sklepiku oddalonego o dwa skrzyżowania od ośrodka. Otwierając drzwi wprawił w ruch dzwoneczek, zwracając na siebie uwagę mężczyzny stojącego za ladą. Mark położył przed sobą monetę, wziął niewielki, papierowy prostokąt i wyszedł bez słowa. Jan już miał udać się za nim, gdy jego oczy natrafiły na los-zdrapkę, na los identyczny jak ten, który kupił Marcie w dniu swojej przepustki i wręczył na stacji kolejowej, kiedy się do siebie tulili. Podszedł powoli do sprzedawcy i podobnie, jak Mark wziął ten mały prostokąt. Wsunął go sobie pomiędzy palce. Wyciągnął z kieszeni banknot i kładąc go na ladzie w milczeniu otworzył drzwi. Dzwoneczek dzwonił mu za plecami, a on delikatnie ściskał w dłoni los. Jego rogi wbijały mu się w skórę. Z tyłu słychać było nawoływania sprzedawcy „a reszta?”. Ulicą mknęły samochody, ich szyby odbijały słońce. Lekki wiatr rozwiewał mu włosy. Los schował do kieszeni spodni i idąc w kierunku ośrodka powtarzał po cichu, jakby pytanie sprzedawcy odbijało się w tych samochodowych szybach podobnie, jak promienie słońca rażące go w oczy, „wystarczy mi tylko jeden, przecież ja już wygrałem”. Jesienią w czasie przerw ławki stojące w parku były puste, nikt na nich nie siadał, gdyż z kasztanów spadały owoce uderzając kolczastą skorupą w ciemnobrązowe drewno, gdzieniegdzie je rysując, wbijając się w oparcia lub siedzenia. Kilka lat temu Marysi mieszkającej na pierwszym piętrze, która położyła się na jednej z ławek owoc kasztanu wykuł oko, od tamtego czasu padały różne propozycje, co z tym zrobić. Część administracji była za wycięciem drzew, inni proponowali, aby na czas jesieni ławki przenieść w inne miejsce. W końcu dyrektor wprowadził zakaz przebywania na terenie parku do momentu, aż kasztany opadną. Jesienią liście powoli odrywały się od drzew. Jan siedząc w swoim pokoju przyglądał się jak spadają, jak kładąc się jeden na drugim przykrywają zgniłą zieleń trawnika, jak ludzie pracujący w ogrodzie zmiatają je, zgarniają w kupki i zawożą za budynek pracowni na taczkach, aby użyć ich jako kompost na wiosnę, a w miejsce zamiecionych pojawiały się nowe, czerwone jak słońce w chłodne poranki i mroźne wieczory. Żółte niczym upalny, letni dzień, pomarańczowe. Wiatr strącał je jak dojrzałe jabłka. Nie wszystkie na raz, lecz pojedynczo. Kiedy spadały nocą, ich szelest i szum wiatru wypełniał ciemności. W dzień ich upadek był cichy w hałasie ludzkiej aktywności. Jan wychodząc na plac brał ich garść w prawą rękę i przykładał do nosa wciągając zapach przemijania. Przenikał ich barwami, a jego obrazy o tej porze roku miały specyficzny kolor. Malarz z pomocnikiem, wykorzystując nieobecność Jana będącego w pracowni, przemalowali mu pokój na czerwono pomarańczowożółty. Latem zmienili jego barwę na żółty. Zimą ściany pokoju były białe niczym śnieg, na suficie namalowali fosforyzującą farbą gwiazdy. Tło, na którym świeciły było granatowe. Teraz pomocnik stawał częściej na drabinie, a malarz trzymając wiadro wypalał papierosa za papierosem powtarzając „musisz być jak kochanek wręczający miłosny liścik swojej ukochanej, która wychyla się z okna na pierwszym piętrze, ten ukochany wdrapuje się na niewysokie drzewo, a potem wyciąga swoją rękę, tak ją prostuje, aby dać liścik i musnąć jednocześnie jej dłoń, to muśnięcie jest tak delikatne jak pocałunek na pierwszej randce, dalej, tam w rogu jeszcze pędzlem nie przejechałeś!”. Pomocnik cały czerwony szeptał, „ale przecież ta drabina jest za krótka”, „a drzewo za niskie, dalej prostuj łapę”, krzyczał malarz zaciągając się papierosem. Jan nosił los zawsze w prawej kieszeni spodni. Rano wykąpany siadał na łóżku i pierwsze, co robił to sprawdzał, w których spodniach go ma. Następnie przekładał do prawej kieszeni wyjściowej pary, wsuwał w jej nogawki tłuste nogi, ubierał podkoszulkę, koszulę, potwornie męcząc się z zapinaniem guzików. Buty miał na rzepy. Wstawał i zagłębiał dłoń w prawej kieszeni dotykając niewielkiego, kartonowego prostokąta. Nakłuwając rogami opuszki palców i sama jego obecność dodawała mu odwagi. Los w prawej kieszeni spodni był jak amulet, rogi kartonika niczym igły stosowane w zbiegach akupunktury przynosiły ulgę. Jan nabierał dużą ilość powietrza w płuca, otwierał usta i wraz z wydechem wypuszczał krótkie, ale jakże treściwe zdanie „Ja już wygrałem.” I wychodził z pokoju na rozkrzyczany korytarz. Pewnego popołudnia do stolarni zakupiono komputer. Ustawiono go w niewielkim biurze, na starym dębowym biurku, które wcześniej wyczyścił i polakierował sam Jan. Dyrektor nabył również krzesło o miękkim, gąbczastym oparciu. Wysokość siedzenia można było regulować. Nie miało ono nóżek tylko kółka. Siadano na nim i pod nieobecność majstra-terapeuty urządzano jazdę na czas z jednego kąta sali w drugi lub po korytarzu, ze stolarni do pralni. Każdy pracujący w stolarni miał dostęp do komputera. Jan zaczął na nim pisać swój pamiętnik, pierwsze listy. Siadał na przerwach przed klawiaturą, przysuwał krzesło do blatu biurka Kładł na nim zdrową rękę. Myślał przez chwilę i przenosił ją na klawiaturę. Od wpatrywania się w monitor bolały go oczy, po policzkach ciekły łzy, tak, jakby naświetlił oczy podczas spawania i nie widział tego, co pisze. Przecierał je chusteczką, spoglądał na litery klawiatury, ale gdy tylko unosił głowę, aby zobaczyć kawałek napisanego tekstu znowu musiał łapać łzy w chusteczkę, żeby nie zmoczyły mu ubrania, a przed sobą miał tylko jasny, zamazany prostokąt. Pisał nie czytając, czytał, nie pisząc, dopiero po wydrukowaniu. Siadał przed klawiaturą i tak jak pianista widzi tylko ją, nie fortepian, ze spuszczoną głową tworzył zdania tak jak muzykę. Drukował krótkie liściki i wręczał Stanisławowi, który stał się jego wiernym czytelnikiem, a do pamiętnika ciągle coś dopisywał, ciągle, aż do śmierci.
Mamuśka zmarła nagle. Podczas spaceru ze swoimi córkami. Właśnie okrążały po raz trzeci plac. Był upalny, jak na środek jesieni dzień. Słońce nagrzało asfalt, aż miało się ochotę do niego przytulić. Mamuśka i jej córki idąc zgarniały nogami leżące na poboczu liście. Śmiały się i pokrzykiwały na siebie za wyjątkiem jednej, tej o kręconych włosach, która milczała. Mamuśka była wielką kobietą, lecz kiedy upadła nikt tego nie usłyszał. Chodząc tak w kółko i zgarniając butami opadnięte liście dziewczęta usypały sporej wielkości górkę i właśnie na tą górkę przewróciła się Mamuśka. W ostatniej chwili puściła dłoń córki, dłoń, która łączyła ją z pozostałymi córkami. Tak jakby była zmęczona i chciała się na chwilę położyć na tych miękkich liściach o zapachu przemijania. Od tego wydarzenia u Jana znowu pojawiły się ataki epilepsji. Cały czas miał problemy z nadwagą i pomimo opracowanej dla niego w ośrodku diety nie potrafił z nią wygrać. W bezsenne noce wychodził na korytarz i spacerował po nim z jednej jadalni do drugiej. Często spotykał na nim Perełkę, który z zaropiałymi oczami, ściskając w dłoni jednego ze swoich „titi” szedł w jego kierunku. Bose stopy stawiały pluskające kroki, takie jak żabka małymi skokami pokonująca jezdnię. Podchodząc do niego wyciągał swoją pustą rękę, łapał go za kciuka i mówił „mama”, a Jan podnosił go do góry, sadzał sobie na prawym ramieniu i udawał się do windy, którą zjeżdżali na dół i wychodzili na plac skąpany w ciemnościach i zataczali po nim koła. Jan opierając się o kulę przesuwał się dostojnie do przodu jak dziadek z laską niosący na swym ramieniu wnuczka. Perełka głaskał go po głowie, a widząc budynek pracowni mówił radośniej i z większym animuszem „mama”. Drzewa oświetlał księżyc. Przez szyby okien przedostawało się światło żarówek, które padało na trawnik parku plamiąc go na cytrynowo, a w oknie Mamuśki przeglądała się Wielka Niedźwiedzica. Po takim spacerze wracali obaj do swoich łóżek i zasypiali kamiennym snem. Jan był duży, lecz mniejszy od Mamuśki. Jego nogi zaczęły buntować się przed noszeniem tak wielkiego ciężaru, jakim było jego ciało. Prawą łydkę zdobiły sporych rozmiarów żylaki wyglądające niczym rzeki na kartkach geograficznego atlasu. Czasami pulsowały, a nogawka obcisłych spodni unosiła się i opadała. Maszerowało mu się ciężej. Często zanim dotarł do stolarni jego ubranie wilgotniało. Na koszulę występowały plamy potu przypominające swoim kształtem ziemskie kontynenty, a on szedł stukając kulą o asfalt. Łapał za klamkę drzwi stolarni i zanim zdążył je otworzyć ktoś otwierał je za niego krzycząc „Przerwa!”. Spóźniał się każdego dnia, co doprowadzało dyrektora do białej gorączki i żeby obniżyć sobie temperaturę postanowił kupić Janowi elektryczny wózek inwalidzki. W środku tygodnia samochód dostawczy przywiózł wózek i Jan rozpoczął lekcję nauki jazdy. Siadał na nim, rozluźniał się, kładł dłoń na dżojstiku i ruszał przez korytarz. Raz jechał tak szybko, że zaczepił kucharza niosącego z kuchni poukładane, jedna na drugą w dużym garnku, pyzy i rozsypały się one na podłogę i wyglądały jak jednokolorowe kule bilardowe, a kucharz cały czerwony poczerwieniał jeszcze bardziej, padł na kolana i zaczął te wszystkie pyzy podnosić. Brał po dwie do ręki i dmuchał na nie, wycierał w fartuch, aby oczyścić z paprochów, bo to już była pora obiadu, a z tych popękanych powyjadał nadzienie. Tego dnia każdy zamiast dwóch pyz dostał jedną całą i połówkę bez mięsa. Po trzech latach pobytu w ośrodku Jan otrzymał list od Dominika. Brat pisał, że ta kobieta, ta pani socjalna, która będąc u nich w domu miała na nóżkach pocerowane pończoszki, że ona teraz z nim mieszka. Boso biega po izbie, że nawet mu obiady gotuje i pod kołdrą ma zawsze ciepło, bo ta kobieta, która przyszła wtedy do nich w szpilkach, ze skórzaną teczką pod pachą, ta, która zabrała mu brata oddała jemu siebie i teraz grzeje prześcieradło. Dominik pisał, że Marta urodziła drugiego syna i nazwała go Jan, a jak się na poczcie pytali- ,„po kim to?”-odpowiadała, że „nie po kim” tylko „w imię czego”, w imię swojej wielkiej miłości. Jan całego listu nie przeczytał, bo zamykając oczy pojawiała się przed nim Marta, w rozpuszczonych włosach padających jej na piersi wyciągała do niego ręce, a on czuł delikatność jej dotyku, czuł intensywniej, gdy powieki przykrywały źrenice i zamykał oczy coraz częściej, aż zasnął, a rano listu już nie było, bo podebrał go Stanisław. W niedzielny poranek tuż przy drzwiach gabinetu dyrektora znaleziono Marka. Siedział oparty o ścianę. Ręce zwisały wzdłuż ciała. Jedną dłoń miał szeroko rozwartą, drugą zaciśniętą w pięść, oczy wytrzeszczone, nogi podkulone. Wezwany na miejsce lekarz stwierdził zgon i zabrano ciało Marka. A on, tam pod gabinetem czekał na zwrot plecaka, na zeszyty, w których były przynoszące mu wiarę w spokój symbole, bo kiedy wyszedł w piątek po południu do miasta stracił całą równowagę, szybko udał się do sklepiku, aby ją odzyskać. Stanął bez kolejki przy ladzie, a wyglądał, jakby wracał z wesela. Oczy miał podkrążone i mrużył, bo go raziło światło, jakby miał potwornego kaca. Położył monetę, wziął kartonik i wybiegł na chodnik. Biegnąc zdrapywał srebrną farbę pragnąc ujrzeć tych kilka symboli. Przykładał los do swych oczu. Prostował rękę potem ją zginał. Z niedowierzaniem, raz z bliska, raz z daleka przyglądając się cyfrom, które odsłonił, liczbom, przed którymi uciekał, a mijający go przechodnie widząc to jego niedowierzanie pytali „i co wygrał pan?”. Wbiegł do ośrodka i dopadł klamki drzwi dyrektora, jak spragniony kurka od kranu. Szarpał za nią, parł na zamknięte drzwi całym ciałem, aż usiadł przy ścianie, podkulił nogi ściskając w prawej dłoni los-zdrapkę tak silnie, że kiedy tą dłoń później w prosektorium mu otworzono, jak już rozwarto jego pięść, to mały kartonik był przybity do skóry przez pozostające w niej, połamane paznokcie. Mówiono, że stanęło mu serce, że umarł ze strachu przed niezaspokojeniem pragnienia spokoju. Dyrektor tłumaczył, że wychodząc z pracy o oddaniu tego plecaka zapomniał, sprzedawca mówił, że Mark po raz pierwszy w życiu się pomylił, a Jan przesiadywał dużą część dni w stolarni i pisał swój pamiętnik. Miesiąc po śmierci Marka, jadąc przez plac spadł z wózka na asfalt. Perełka podbiegł do niego i stojąc nad głową gładził po włosach. Stanisław z Rybą ostrożnie go podnieśli. Jego twarz wykrzywił grymas. Wyglądała identycznie jak tych, którzy odgryzają i przeżuwają kawałki cytryny. Jan syczał i nie pozwalał temu grymasowi zniknąć. Wieczorem doktor powiedział, że przez ten upadek coś sobie w środku przewrócił i czeka go operacja. Dwa dni później, pakując w pokoju walizkę, odnalazł los w kieszeni jednych ze spodni. Przyglądał mu się przez chwilę, krótki moment się wahał, a potem zgniótł i wyrzucił przez okno. Złożył piżamę kładąc ją na samej górze zabieranych ubrań. Na niej położył kilka kartek, kopertę i długopis, gdyż zamierzał zaraz po operacji odpisać na list Dominikowi. Napisał coś jeszcze przed wyjściem na niewielkim skrawku papieru kładąc go na białej, wykrochmalonej pościeli. Na dole czekał już samochód, którym miał udać się do szpitala, a on schodził po schodach spacerkiem i będąc na dole spojrzał w górę i zobaczył w małym okienku do połowy wychyloną głowę i rozpoznał te zezowate, żabie oczka. Na podwórku rozległo się głośne wołanie „mama, mama”, a z okna zleciał pod jego stopy pluszowy miś. W szpitalu dostał jednoosobową salę z oknem wychodzącym na parking karetek. Na oknie nie było zasłony. Co noc po ścianach i suficie tańczyły niebieskie refleksy jak na dyskotece. Leżał w sali przez kilka dni. Podłączono go do kroplówek, pobrano krew. Lekarz zapisywał jakieś uwagi w swoim notesiku i żartował sobie z Jana mówiąc, że zoperują go jak schudnie, a to potrwa kilka dobrych lat. Ten lekarz miał w zwyczaju przychodzić z średniej wielkości lizakiem na grubym, plastikowym patyku. Jak Kojak wkładał go do buzi, a jak mówił ten patyczek wystawał mu z kącika ust. Któregoś dnia powiedział, że Jan wygląda jak przepompowana piłka, a jego zadaniem jest znaleźć wentyl, aby upuścić z niej powietrza zanim pęknie i tak go to rozbawiło, że w trakcie śmiechu połkną lizaka z patykiem, a kiedy wieziono Jana na salę operacyjną na inną pchano łóżko, na którym leżał ten lekarz humorysta. Jan widząc go krzyknął „a jednak nie tak długo musiał pan czekać”. Na sali podano Janowi narkozę. Za oknem słychać było syrenę lokomotywy oznajmiającą nadjeżdżający pociąg, w którym na wsi przyjeżdżał nowy dzień, Jan poczuł intensywny zapach żonkili, gładkie, kobiece dłonie przylepiły się do jego policzków, chcąc wziąć jego twarz i przybliżyć wargi do Jej warg i z dwóch zrobić jedno. Zobaczył nieduży ścienny kalendarz, na którym wisiała do połowy naderwana ostatnia kartka i poczuł uścisk szorstkiej, spracowanej dłoni pachnącej korą drzew i ogniskiem, a potem pomimo tego, że był cholernie szczęśliwy i nie miał żadnych powodów do łez rozpłakał się. Później zabrał go piękny sen, z którego już nigdy się nie obudził. Dyrektor znalazł na łóżku w jego pokoju mały papierek, na którym było napisane „ już zrozumiałem ja już wygrałem!” i właśnie to zdanie wyryto na jego nagrobku. Wydrukowany pamiętnik szybko gdzieś się zapodział tylko nocne sylabizowanie uchodzące przez nieuszczelnione okno w Stanisława pokoju, w jedynym domu, który Manuel-Ryba narysował i nie wyrzucił rysunku, podpowiadało gdzie.


sobota, 1 czerwca 2019

MARK

Tam gdzie wysuszone kwiaty ściany zdobiły, ptasie śpiewy zamknięte w klatce ludzi wabiły. Stoły i parapety przykryte dyniami, które to Jerome gładził papierem ściernym całymi dniami. Gdzie zapach roślin mieszał się z wonią spalonego drzewa, które to Aleksandr wypalanymi wzorami w pisanki zamieniał, każdego ranka pojawiał się Mark przodownik pracy, z uśmiechem na twarzy i okrzykiem do boju chłopacy! Ubierał zielony strój, który jak rycerska zbroja, miał chronić w dnia powszedniego znojach. Ruszał w kierunku ogrodu uradowany. Rzucał się w oczy z daleka lub znikał z barwą królestwa roślin zlany. Szurając butami, zawsze maszerował przed nami, do garażu gdzie w szeregu poustawiane czekały na nas narzędzia zaspane. Oblepione zeschłą ziemią i źdźbłami trawy, zawsze gotowe do kolejnej zabawy. Ścinania, kopania, przerzucania, równania, wywożenia, nawożenia, podlewania, zamiatania. To Mark, jak czarodziej swą różdżką, w rycerzy nas zamieniał. Z taczek czarował konie, a łopata była smokiem co piaskiem zionie. Z orężem w ręku spieszył do miejsca wykonywania pracy, by tuż po chwili pokazać co owo słowo znaczy. Miotła trzymana przez jego dłonie była jak atrakcyjna kobieta , która w pocałunkach ukochanego tonie. Marc z nią tańczył i wspólnie tak jak wiatr podnosili jesienne liście z ziemi, ja stałem z boku wpatrzony w tuman kurzu, który kolorami się mienił. Kiedy grabiami, kolistymi ruchami, czesał trawę, wyglądał,jakby ściereczką polerował porcelanową zastawę, która w niedalekiej przyszłości miała wprawiać w zachwyt setki gości, a oni w obawie przed jej pobrudzeniem wcale nie interesowaliby się jedzeniem. Rzeczywistość była podobna, gdyż po zakończeniu procesu pielęgnacji, na przykrywającym ziemię trawiastym dywanie, obserwowaliśmy efekty jego wysiłku i obawialiśmy się je deptać, z powodu niewiadomej co się z Markiem stanie. Później już wiedziałem, że jego serce miało olbrzymi apetyt na dania przyrządzone ze słów o nazwie pochwały i zalety. Karmione nimi dostarczało energii jego ciału, a było jej tak dużo, że starczyłaby dla całego, naszego oddziału, pracowników walczących z naturą rzeczy, z przeznaczeniem. My byliśmy Syzyfem, przyroda wtaczany kamieniem. Kropelki potu pojedynczo pojawiały się na mej skórze, aby potem zlać się w jedną całość, jak deszcz uciszający krzykliwą burzę. Miałem ochotę wrzeszczeć lecz połknąłem ból ciała przepełnionego zmęczeniem, Mark wykonywał pracę, jak sportowiec ulubione ćwiczenie. Mój ojciec powiedział mi Synu Nie Przerobisz Nigdy Roboty lecz gdyby widział Marka w akcji miałby z uzasadnieniem Tego Duże Kłopoty!  

poniedziałek, 27 maja 2019


 Łączy Nas Piłka


„On u mnie grał”. Zdanie będące wykrzyknikiem. Zdanie kończące to poprzedzające. Szyk słów opisujący jego życie. Adam stale opowiadał o Tym i Tamtej, jak w latach jego sportowej działalności trenowali pod jego okiem, jak kopali piłkę i siebie po nogach. Przecież był nie byle kim, choć jego dzieciństwo, jego starość już właściwie taka nijaka. Trener brzmi dumnie. Liczby mówiły za siebie: kilka tysięcy chłopców i kilkadziesiąt dziewcząt. To z tych cyfr tworzył drużyny, ustawiał naprzeciwko siebie w jedenastoosobowych formacjach, jak pionki na szachownicy. Patrzył i krzyczał Krzysiek na C4, a Rafał na B2, Joasia jest królową, a Wiesława gońcem. Zawodnicy i zawodniczki słuchając się trenera, przemieszczając się z jednego pola na drugie tkali jakże niebezpieczną dla przeciwnika pajęczynę jego taktyki. Adam stojąc przy bocznej linii boiska intensywnie gestykulował rękami, tak nimi wymachiwał, że z murawy wyglądało to tak, jakby zamiast dwóch rąk miał ich co najmniej cztery. Między innymi stąd jego przydomek Pająk. Szybki i niewysoki. Na emeryturze prędkość zastąpiła powolność ale wzrostu mu nie ubyło. On zawsze stał wyprostowany, jakby połknął kij od szczotki, zassał całe powietrze wypinając klatkę piersiową, tak, że innym brakowało i na zdjęciach wychodzili przygarbieni, sflaczali, a Adam swym mikrym wzrostem ich przewyższał. Wieszał zdjęcia na ścianach pokoju i często pytał odwiedzające go osoby Poznajesz mnie? A gdzie ja tu jestem?  Na starość błyskawiczne ruchy ciała powodujące problemy w doliczeniu się u niego ilości kończyn, zamienił na dwie kule ortopedyczne, bez których nie wychodził z mieszkania. Zmysł taktyczny, dający mu przewagę nad przeciwnikiem, który wpadał w sieć, a drużyna Adama piłkę ładowała do bramki, pozostał. Pająk potrafił się dzielić tym co otrzymał ale nie tym co kupił. Powtarzał zawsze Bierz za darmo dostałem! i otwierał lodówkę, gdzie oprócz jedzenia trzymał czekolady i kazał sobie wybrać, tylko nie mleczną, bo on taką lubi. Potem z chlebaka oddawał pieczywo. Czasami było go tak dużo, że pod  miękkimi kromkami chleba leżały suche, pokryte pleśnią bułki. Drożdżówki mroził, upychając do zamrażalnika. Niektóre się do niego przyklejały i czekały do Wiosny, bo Adam dopiero wraz z nadejściem roztopów rozmrażał lodówkę. Jedzenia miał zawsze nadmiar, ponieważ jak sam mówił Co to dla mnie, a potem uśmiechając się, przy jednoczesnym zamykaniu lewego oka, rzucając tym prawym w kierunku rozmówcy zadawał pytanie, na które odpowiedź znali wszyscy, którym nie był obcy: Ty nie wiesz ile ja potrafię zjeść? Patrząc na jego sylwetkę, na żywność, której stale przybywało zamiast ubywać, odpowiedź jaka się nasuwała to niewiele i była zaprzeczeniem jego bałwochwalczych słów odnośnie swoich konsumpcyjnych możliwości. Nic bardziej mylnego. Jedzenie było jedną z jego kilku przyjemności. Adam często sięgał po alkohol. Lubił wypić ale nie afiszował się z tym, a w niedużym mieszkaniu puszki po piwie i butelki nie zdobiły stołu. Chował je, po uprzednim zgnieceniu, wypiciu do dna i zakręceniu, do szuflad oraz szafy. Kiedy gość pomagający mu w poszukiwaniach skarpet odkrył przypadkowo dowody, Pająk zawsze mówił, że to nie jego tylko poprzedniego gościa, który był, pił, a potem poszedł zapominając zabrać, bo przecież on od takich trunków stroni. Na pewno nie palił papierosów. Przeganiał wszystkich, którzy próbując wykorzystać jego dobre serce próbowali zakurzyć w jego w mieszkaniu, bo na podwórku zimno albo deszcz leje. Dym papierosowy przewijał się w jego opowieściach o śmierci, jako główny bohater. Czarny charakter, z którym przyjaźń prędzej, czy później zwiastowała koniec żywota. Później do jego historii dołączyła także kawa i kiedy mówił o zgonie znanej mu osoby, za zabójców uważał te dwie używki. Opisywał jak to życie Tego, czy Tamtej składało się z picia małej czarnej i zaciągania się dymem papierosowym, a wszystko pomiędzy przestawało mieć znaczenie. O osobach, które u niego grały wypowiadał się z szacunkiem. Bez względu na to, jak im się wiodło w życiu. Miał w jednym z segmentów karteczkę, a na niej nazwiska tych, którzy byli już po tamtej stronie. Liczył przed pierwszym listopada ile zniczy ma kupić, a tak naprawdę to zapalał je w swojej głowie. Nie lubił się kąpać. Może inaczej, lubił ale rzadko się dopominał. Jak już poprosił o pomoc, bo przecież z tymi kulami, to co najwyżej mógł dojść do brodzika ale nie do niego wejść, to zwykle czasu nie było, gdyż zaraz wychodził. Przy następnym spotkaniu, nawet jeżeli było dnia następnego, mówił, że rozmawiał z sąsiadką i ona mu plecy wyszoruje. A jej mówił, że On i tak się sam umyje i tak mijały tygodnie, czasami miesiące. Tak właściwie to może brak częstego mycia obdarował go żelazną odpornością. Oczywiście zaraz po sportowym trybie życia. Jego dieta była  na swój sposób urozmaicona. Miał swoje ulubione dania jak zupy, wśród których na pierwszym miejscu był barszcz. Musiał być gęsty i pożywny jak jego życie. Uwielbiał też frytki ale wraz z wiekiem zapomniał jak się je smaży. Na patelni robił z nich małe, czarne kiełbaski. Zostawiał na noc w oleju, niczym śledzia, żeby dnia następnego znowu podgrzewać. Potem zdarzało mu się spędzić dzień następny kursując pomiędzy pokojem, a toaletą. Nauczony doświadczeniem, kiedy zaczął się stołować poza mieszkaniem, pierwsze co robił to przeprowadzał oględziny danego lokalu. Wchodził i wypatrywał gdzie jest WC. Jak daleko jest od stolików, baru. Czy drzwi nie są zakluczone i najważniejsze, czy jest papier toaletowy. Jeżeli były same plusy to od konsumpcji obiadu w takim miejscu mogła go już tylko odwieźć cena serwowanych dań. Z czasem okroił swoją listę życzeń, zabierając papier z domu i nosząc go w kieszeni. Powód był taki, że większość barów dysponowała, szarym, zwykłym, najtańszym, a on miał arystokracką pupę i musiał się podcierać pachnącym, najlepiej kolorowym. Jak sam mówił Oberkow to szlacheckie nazwisko i do czegoś zobowiązuje! Może dlatego władze miasta przyznały mu opiekę środowiskową. Jak to wyglądało, szlachcic, a bez służącej, lokaja. Adam się ucieszył, że w końcu znowu będzie mógł trenować. Jak zaczynał zajęcia z młodzieżą to zainteresowanie było małe. Na początku przyszedł chłopak, który wzrostem go przewyższał. Byli tylko we dwóch. Teraz ten młodzieniec gra na ligowych boiskach i może go w telewizorze obserwować. Jego czarno białe życie zamienił na to, na kolorowym ekranie. Pająk znowu był w swoim żywiole. Kiedy tylko przyszła opiekunka i byli już po wymianie uprzejmości rozpoczął wymachiwanie rękami dołączając głośną werbalizację. Wyglądał nie jak trener, a kierujący na skrzyżowaniu ruchem samochodowym policjant. Brakowało mu tylko gwizdka, bo czapkę z daszkiem miał. Najpierw krzesło, potem stół! Tak się zapędził, w tym co robił, że zapominał o kulach, ściskanych przez jego dłonie, przez co zbił żyrandol i potłukł kubek. Pani dysponowała dużym doświadczeniem zawodowym. Była takim Adamem tylko, że w swoim środowisku pracowniczym i przede wszystkim jeszcze nie na emeryturze. Ciągle w treningu. Pająk po tej krótkiej euforii, widząc, że kobieta stanęła z dala od niego i obserwuje, uspokoił się. Była w bezpiecznym miejscu, gdzie nawet maksymalnie prostując swoje ręce, z przedłużkami w postaci kul, nie mógł jej sięgnąć, a spadające z sufitu potłuczone, szklane elementy nie wymagały od niej stosowania uników. Tego mu brakowało, spokoju. Okazało się, że po mieszkaniu może przemieszczać się bez wsparcia lasek. Poproszony przez kobietę zmiótł szkło z podłogi. Przeprosił, bo umiał się zachować. Pracy oddał siebie. Wraz z wiekiem przestał wiedzieć kim jest. Trenerem, czy człowiekiem. Mówił tak głośno, że sąsiadka  myślała, iż jest u niej w mieszkaniu. Kiedyś nocą słysząc Strzelaj! Dobij! modliła się o szybką śmierć, żeby tylko nie spudłował, bo kaleką być nie chciała. Ciemność w pokoju bez okien przywodziła jej na myśl, że już po wszystkim, że teraz tylko musi poszukać jakiegoś znaku gdzie się udać i wtedy dobiegł wyraz Kurwa! O zmarłych źle się nie mówi myślała i wtedy głośne Wracaj skąd Cię wypierdolili. Tak się tym przeraziła, że następnego dnia w kościele przesiedziała do wieczora. Kłaniać się zaczęła sąsiadom. Opowiadać najbliższym znajomym, że przeżyła śmierć kliniczną i Bóg ją zawrócił, żeby się zmieniła. Adam lubił oglądać mecze nocami, ponieważ często za dnia spał. U niego światło było cały czas włączone, okna zasłonięte, zamknięte, bo latem muchy, a zimą zimno. Tłumaczył to także zamiłowaniem do czytania lokalnej prasy, jak i tej ogólnopolskiej, kolorowej, w której jest więcej zdjęć niż tekstu. Siadał na łóżku z gazetą w rękach i pochylał się do przodu zamiast przybliżać ją do twarzy. Zamykał jedno oko, a to drugie tak się szeroko otwierało, tak bardzo zwiększało swoją objętość, iż miało się wrażenie, że on ma tylko jedno, nie prawe, ani lewe tylko trzecie. A tak się rozszerzając przesuwało się ono na środek. Przy łóżku stało plastikowe wiadro, takie od mopa, do którego nocą sikał. Tak pochylony nad tym wiadrem, zasłonięty gazetą, przywodził na myśl osobę, która zwraca, to, czego z tych przeczytanych informacji nie strawiła. Mu służyły zazwyczaj tylko rubryki sportowe, nekrologi i program telewizyjny. On u mnie grał mówił i przybliżał się jeszcze bardziej do papierowego prostokąta, którego ciemny cień rzucany na wykładzinę był mylony przez opiekunkę z mokrym śladem po moczu. Pytała: Panie Adamie może czas na pieluchomajtki? Z uśmiechem odpowiadał: Jak dożyjesz moich lat, to srając będziesz musiała się trawy trzymać! Adam spał na łóżku jak z bajki o „Księżniczce na ziarnku grochu”. Gąbczasty materac przykrywały dwie, puchowe kołdry, żeby było miękko. Okrywał się także dwiema, a pod poduszką i w jej poszewce chował elementy damskiej bielizny. Majteczki, majtki, biustonosze, skarpetki, rajstopy. Różne kolory, rozmiary. Przyłapany przez opiekunkę przy zmianie pościeli twierdził, iż dostał to za darmo od właściciela sklepu z tanią odzieżą. Mówił, że zbierał to dla tej sąsiadki pomagającej mu przy kąpieli i można by to uznać za wyjaśnienie wystarczające, gdyby nie powycinane ze świerszczyków, powkładane między ubrania, zdjęcia nagich kobiet. To była Adama melatonina. Wstając rano rwał z rolki papier na prostokątne skrawki. Równe dzięki fabrycznie zrobionym nacięciom. Układał je w łazience jeden obok drugiego. Nie tworzył dużej, wielowarstwowej wieży, takiej papierowej jangi. Te prostokąty przypominały bardziej odwrócone karty do gry w memory, do układania pasjansa. Wraz z upływem dnia znikały w drewnianej skrzyneczce. Pogniecione, zużyte nie lądowały w klozecie. Miały spłonąć w piecu i to bez względu na porę roku. Czasami Pająk wyrzucał je do foliowego worka i prosił opiekunkę, by je wyniosła do kosza na śmieci. Kiedyś toaletę mu zapchało. W nocy wylało z niej jak z gejzera i mieszkanie zamieniło się w basen. Kiedy się obudził  łóżko stało w ekskrementach i pomimo tego, że ten wyciek spowodowany był wadliwą instalacją wodociągową i miał miejsce tylko raz, właśnie wtedy, Adam nigdy już nie wrzucił papieru toaletowego do klozetu nawet jak się podcierał. Na stare lata ubierał się w koszulki znanych klubów piłkarskich. Przemieszczając się po chodnikach o kulach, w barwach klubowych mistrza Niemiec, Włoch, czy Hiszpanii, z czapeczką otrzymaną z działu promocji, na której widniała nazwa miasta, był rozpoznawany z daleka. Zimą z tych charakterystycznych elementów ubrania pozostawały kule, a czapkę zamieniał na cieplejszą, bez daszka i zawsze musiała być nałożona napisem na czoło. On u mnie grał! w jego ustach brzmiało jak wyróżnienie, jak powód do dumy dla adresata tego zdania. Może tak było, dopóki Pająk za przejście tą sportową drogą, na której to On zamykał i otwierał szlaban, nie zaczął domagać się zbyt wysokiego myta. Początkowo płacono zwykłym, szczerym dziękuję ale potem wkroczył materializm. Najchętniej dzielili się z nim Ci wdzięczni do śmierci. Trener uratował im życie przyjmując na trening, bo w rodzinnym domu za wzór była butelka wódki. Reszta dawała jak chciała, ponieważ nie czuła, że ma obowiązek, a nawet jeśli, to spłacała to dobrem wobec innych ludzi będących w potrzebie. Adam nie miał dzieci choć, jako swoje potomstwo uważał wszystkich i wszystkie grające w jego drużynie i na stare lata domagał się od nich utrzymania. Po prostu twierdził, że mu się należało. Pajęczynę tkał już dla siebie. Wychodził przed południem i udawał się na przystanek, gdzie kierowcy autobusów miejskich widzieli go z daleka. Tylko on stał najbliżej krawędzi chodnika i machał kulami, jak autostopowicz ręką. Jechał do centrum miasta gdzie rozpoczynał swoją drogę powrotną do mieszkania. Powoli, na czterech nogach, przemieszczał się chodnikami w kierunku miejsc pracy byłych piłkarzy i piłkarek. Wchodził do sklepu, urzędu, biura i prosił o pieniądze, żywność, ubrania, różnego rodzaju gadżety. I tak od Zbyszka do Iwony, a potem od nowa. Raz w miesiącu jedne odwiedziny, gorzej niż ksiądz po kolędzie. Niektórzy nazywali go dziadkiem. Drzwi nie zamykał za dnia i młodzi mogli do niego wejść bez pukania i choć nie był zły to nie omieszkał nadmienić, że kultura tego wymaga. Siadali na krzesło i rozmawiali z nim o sporcie, o swoich problemach, a on jak na dziadka przystało w jednym z nich pomóc potrafił, ratował ich gotówką. Dziadkowe pożyczki, które nie były przez wnuczków i wnuczki spłacane. Młodzi przekładali terminy oddania pieniędzy, a on im ufał i dawał kolejną niewielką kwotę, taką adekwatną do swojego wzrostu. Któregoś razu na kilka dni znikną mu dowód, a po kilku tygodniach listonosz dostarczył pierwsze listy z bankową korespondencją odnośnie zadłużenia, które rzekomo to on zaciągnął. I tak, go też dopadła metoda na wnuczka. Na nic się zdały tłumaczenia, że to niemożliwe, żeby danego dnia był w tym mieście, skoro dzieli go od niego 200 kilometrów, że dowód na dowód, że to nie on, to właśnie dowód, który mu zginął. Długi rosły, a Adam spłacał je wybiórczo i tylko te, które rozłożono mu na niskie raty., zresztą nie czynił tego systematycznie. Liczył na to, że wnuczęta oddadzą, że tak jak on im się przydał, tak teraz oni pomogą lecz został sam z długami, a nie z wnuczętami. Adam uwielbiał śpiewać. Nucił pod nosem melodię i nagle z jego gardła poprzez usta wydobywały się słowa starej przyśpiewki, bardzo wiekowej ponieważ tekst był zazwyczaj znany tylko jemu. Nie potrzebował jednak, aby ktoś się do niego dołączał i nawet był dumny z siebie, że on jeszcze to zna, a inni nawet o tym nie słyszeli. Najczęściej dzielił się z innymi piosenką o Słońcu, którego promienie rozświetlały mrok ludzkich dusz. Słowa refrenu brzmiały następująco: Słońce złociste w promieniach swych wam daje, tą wielką moc, tą siłę, by ziemię uczynić rajem. Któregoś czwartku drzwi do jego mieszkania były zamknięte. Nie zdziwiło to tych, którzy zapukali w nie tego dnia. A gości miał sporo. Najpierw przyszedł listonosz z emeryturą. Miała być pierwszą przez niego mu wypłaconą od momentu kiedy na nią przeszedł. Wcześniej pobierał w placówce bankowej, w której miał założone konto lecz tego miesiąca postanowił, iż będzie odbierał w domu. Taka wygoda, z której sam też chciał skorzystać. Po listonoszu stukali przyjaciele, nie jego tylko jego emerytury. Było ich sporo. Pojawiali się w dzień wypłaty pieniędzy, często dnia następnego, aby później znikać, zmieniając żerowisko. Światło włączone przez całą dobę stało się widzialne na zewnątrz mieszkania dopiero po zmroku. Żółć przebijała się przez zasłony na oknach w pokoju. Telewizor był włączony, a wśród dźwięków z jego głośników nie słyszało się donośnego, grubego głosu Adama. Ekran błyskał niczym niebo zapowiadające burzę. Było głośno prawie jak zwykle, a jednak za cicho, żeby sąsiadka zza ściany mogła usnąć. Żeby nie brak tego jednego dźwięku, tego mamrotania samego do siebie, to by zasnęła, a tak całą noc nasłuchiwała. Rano przyszła opiekunka z kluczem. Drzwi były zamknięte, więc włożyła go do zamka. Przekręcając usłyszała z tyłu głos sąsiadki chyba go nie ma ale... , w tym momencie z drugiej strony drzwi dźwięk metalu uderzającego o podłogę zatrzymał resztę słów. To klucz Adama wypadł z zamka na betonową posadzkę. Wtedy już wiedzieli, że jest. Powolnym krokiem przeszli przez kuchnię. Pchnęli drzwi pokoju, które w związku z tym, że były drewniane swoją wagą powodowały, iż otwierały się powoli. Nigdy nie skrzypiały, aż do tego momentu, co spowodowało pojawienie się gęsiej skórki na ramionach obu pań. Łóżko było puste, krzesła też. A jednak gdzieś wyszedł pomyślały. Wszystko wskazywało, że chyba do sklepu po drugiej stronie ulicy. Włączone światło, telewizor, niepościelone łóżko, talerze z posiłkiem na stole, tak, jakby przed chwilą tam był. Wtedy pojawiła się mucha. Nie wiadomo skąd. Ten najbardziej znienawidzony przez Adama owad zaczął fruwać po pokoju wesoło demonstrując swoją obecność bzyczeniem. Usiadł na telewizorze, segmencie, na talerzu gdzie zanurzył głowę w zimnej już zupie. Potem chwilę odpoczął na przewróconej, niedopitej butelce Krupniku, żeby zanurkować pod stół i wylądować na zimnym, sinym czole Adama. Pająk padł jak mucha powiedziała sąsiadka do opiekunki i zaczęła obchodzić mieszkanie mamrocząc coś pod nosem, a jedyne zrozumiałe słowa z tego co mówiła to teraz będzie moje.