MARK
Tam gdzie wysuszone kwiaty ściany zdobiły, ptasie śpiewy zamknięte w klatce ludzi wabiły. Stoły i parapety przykryte dyniami, które to Jerome gładził papierem ściernym całymi dniami. Gdzie zapach roślin mieszał się z wonią spalonego drzewa, które to Aleksandr wypalanymi wzorami w pisanki zamieniał, każdego ranka pojawiał się Mark przodownik pracy, z uśmiechem na twarzy i okrzykiem do boju chłopacy! Ubierał zielony strój, który jak rycerska zbroja, miał chronić w dnia powszedniego znojach. Ruszał w kierunku ogrodu uradowany. Rzucał się w oczy z daleka lub znikał z barwą królestwa roślin zlany. Szurając butami, zawsze maszerował przed nami, do garażu gdzie w szeregu poustawiane czekały na nas narzędzia zaspane. Oblepione zeschłą ziemią i źdźbłami trawy, zawsze gotowe do kolejnej zabawy. Ścinania, kopania, przerzucania, równania, wywożenia, nawożenia, podlewania, zamiatania. To Mark, jak czarodziej swą różdżką, w rycerzy nas zamieniał. Z taczek czarował konie, a łopata była smokiem co piaskiem zionie. Z orężem w ręku spieszył do miejsca wykonywania pracy, by tuż po chwili pokazać co owo słowo znaczy. Miotła trzymana przez jego dłonie była jak atrakcyjna kobieta , która w pocałunkach ukochanego tonie. Marc z nią tańczył i wspólnie tak jak wiatr podnosili jesienne liście z ziemi, ja stałem z boku wpatrzony w tuman kurzu, który kolorami się mienił. Kiedy grabiami, kolistymi ruchami, czesał trawę, wyglądał,jakby ściereczką polerował porcelanową zastawę, która w niedalekiej przyszłości miała wprawiać w zachwyt setki gości, a oni w obawie przed jej pobrudzeniem wcale nie interesowaliby się jedzeniem. Rzeczywistość była podobna, gdyż po zakończeniu procesu pielęgnacji, na przykrywającym ziemię trawiastym dywanie, obserwowaliśmy efekty jego wysiłku i obawialiśmy się je deptać, z powodu niewiadomej co się z Markiem stanie. Później już wiedziałem, że jego serce miało olbrzymi apetyt na dania przyrządzone ze słów o nazwie pochwały i zalety. Karmione nimi dostarczało energii jego ciału, a było jej tak dużo, że starczyłaby dla całego, naszego oddziału, pracowników walczących z naturą rzeczy, z przeznaczeniem. My byliśmy Syzyfem, przyroda wtaczany kamieniem. Kropelki potu pojedynczo pojawiały się na mej skórze, aby potem zlać się w jedną całość, jak deszcz uciszający krzykliwą burzę. Miałem ochotę wrzeszczeć lecz połknąłem ból ciała przepełnionego zmęczeniem, Mark wykonywał pracę, jak sportowiec ulubione ćwiczenie. Mój ojciec powiedział mi Synu Nie Przerobisz Nigdy Roboty lecz gdyby widział Marka w akcji miałby z uzasadnieniem Tego Duże Kłopoty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz