poniedziałek, 27 maja 2019


 Łączy Nas Piłka


„On u mnie grał”. Zdanie będące wykrzyknikiem. Zdanie kończące to poprzedzające. Szyk słów opisujący jego życie. Adam stale opowiadał o Tym i Tamtej, jak w latach jego sportowej działalności trenowali pod jego okiem, jak kopali piłkę i siebie po nogach. Przecież był nie byle kim, choć jego dzieciństwo, jego starość już właściwie taka nijaka. Trener brzmi dumnie. Liczby mówiły za siebie: kilka tysięcy chłopców i kilkadziesiąt dziewcząt. To z tych cyfr tworzył drużyny, ustawiał naprzeciwko siebie w jedenastoosobowych formacjach, jak pionki na szachownicy. Patrzył i krzyczał Krzysiek na C4, a Rafał na B2, Joasia jest królową, a Wiesława gońcem. Zawodnicy i zawodniczki słuchając się trenera, przemieszczając się z jednego pola na drugie tkali jakże niebezpieczną dla przeciwnika pajęczynę jego taktyki. Adam stojąc przy bocznej linii boiska intensywnie gestykulował rękami, tak nimi wymachiwał, że z murawy wyglądało to tak, jakby zamiast dwóch rąk miał ich co najmniej cztery. Między innymi stąd jego przydomek Pająk. Szybki i niewysoki. Na emeryturze prędkość zastąpiła powolność ale wzrostu mu nie ubyło. On zawsze stał wyprostowany, jakby połknął kij od szczotki, zassał całe powietrze wypinając klatkę piersiową, tak, że innym brakowało i na zdjęciach wychodzili przygarbieni, sflaczali, a Adam swym mikrym wzrostem ich przewyższał. Wieszał zdjęcia na ścianach pokoju i często pytał odwiedzające go osoby Poznajesz mnie? A gdzie ja tu jestem?  Na starość błyskawiczne ruchy ciała powodujące problemy w doliczeniu się u niego ilości kończyn, zamienił na dwie kule ortopedyczne, bez których nie wychodził z mieszkania. Zmysł taktyczny, dający mu przewagę nad przeciwnikiem, który wpadał w sieć, a drużyna Adama piłkę ładowała do bramki, pozostał. Pająk potrafił się dzielić tym co otrzymał ale nie tym co kupił. Powtarzał zawsze Bierz za darmo dostałem! i otwierał lodówkę, gdzie oprócz jedzenia trzymał czekolady i kazał sobie wybrać, tylko nie mleczną, bo on taką lubi. Potem z chlebaka oddawał pieczywo. Czasami było go tak dużo, że pod  miękkimi kromkami chleba leżały suche, pokryte pleśnią bułki. Drożdżówki mroził, upychając do zamrażalnika. Niektóre się do niego przyklejały i czekały do Wiosny, bo Adam dopiero wraz z nadejściem roztopów rozmrażał lodówkę. Jedzenia miał zawsze nadmiar, ponieważ jak sam mówił Co to dla mnie, a potem uśmiechając się, przy jednoczesnym zamykaniu lewego oka, rzucając tym prawym w kierunku rozmówcy zadawał pytanie, na które odpowiedź znali wszyscy, którym nie był obcy: Ty nie wiesz ile ja potrafię zjeść? Patrząc na jego sylwetkę, na żywność, której stale przybywało zamiast ubywać, odpowiedź jaka się nasuwała to niewiele i była zaprzeczeniem jego bałwochwalczych słów odnośnie swoich konsumpcyjnych możliwości. Nic bardziej mylnego. Jedzenie było jedną z jego kilku przyjemności. Adam często sięgał po alkohol. Lubił wypić ale nie afiszował się z tym, a w niedużym mieszkaniu puszki po piwie i butelki nie zdobiły stołu. Chował je, po uprzednim zgnieceniu, wypiciu do dna i zakręceniu, do szuflad oraz szafy. Kiedy gość pomagający mu w poszukiwaniach skarpet odkrył przypadkowo dowody, Pająk zawsze mówił, że to nie jego tylko poprzedniego gościa, który był, pił, a potem poszedł zapominając zabrać, bo przecież on od takich trunków stroni. Na pewno nie palił papierosów. Przeganiał wszystkich, którzy próbując wykorzystać jego dobre serce próbowali zakurzyć w jego w mieszkaniu, bo na podwórku zimno albo deszcz leje. Dym papierosowy przewijał się w jego opowieściach o śmierci, jako główny bohater. Czarny charakter, z którym przyjaźń prędzej, czy później zwiastowała koniec żywota. Później do jego historii dołączyła także kawa i kiedy mówił o zgonie znanej mu osoby, za zabójców uważał te dwie używki. Opisywał jak to życie Tego, czy Tamtej składało się z picia małej czarnej i zaciągania się dymem papierosowym, a wszystko pomiędzy przestawało mieć znaczenie. O osobach, które u niego grały wypowiadał się z szacunkiem. Bez względu na to, jak im się wiodło w życiu. Miał w jednym z segmentów karteczkę, a na niej nazwiska tych, którzy byli już po tamtej stronie. Liczył przed pierwszym listopada ile zniczy ma kupić, a tak naprawdę to zapalał je w swojej głowie. Nie lubił się kąpać. Może inaczej, lubił ale rzadko się dopominał. Jak już poprosił o pomoc, bo przecież z tymi kulami, to co najwyżej mógł dojść do brodzika ale nie do niego wejść, to zwykle czasu nie było, gdyż zaraz wychodził. Przy następnym spotkaniu, nawet jeżeli było dnia następnego, mówił, że rozmawiał z sąsiadką i ona mu plecy wyszoruje. A jej mówił, że On i tak się sam umyje i tak mijały tygodnie, czasami miesiące. Tak właściwie to może brak częstego mycia obdarował go żelazną odpornością. Oczywiście zaraz po sportowym trybie życia. Jego dieta była  na swój sposób urozmaicona. Miał swoje ulubione dania jak zupy, wśród których na pierwszym miejscu był barszcz. Musiał być gęsty i pożywny jak jego życie. Uwielbiał też frytki ale wraz z wiekiem zapomniał jak się je smaży. Na patelni robił z nich małe, czarne kiełbaski. Zostawiał na noc w oleju, niczym śledzia, żeby dnia następnego znowu podgrzewać. Potem zdarzało mu się spędzić dzień następny kursując pomiędzy pokojem, a toaletą. Nauczony doświadczeniem, kiedy zaczął się stołować poza mieszkaniem, pierwsze co robił to przeprowadzał oględziny danego lokalu. Wchodził i wypatrywał gdzie jest WC. Jak daleko jest od stolików, baru. Czy drzwi nie są zakluczone i najważniejsze, czy jest papier toaletowy. Jeżeli były same plusy to od konsumpcji obiadu w takim miejscu mogła go już tylko odwieźć cena serwowanych dań. Z czasem okroił swoją listę życzeń, zabierając papier z domu i nosząc go w kieszeni. Powód był taki, że większość barów dysponowała, szarym, zwykłym, najtańszym, a on miał arystokracką pupę i musiał się podcierać pachnącym, najlepiej kolorowym. Jak sam mówił Oberkow to szlacheckie nazwisko i do czegoś zobowiązuje! Może dlatego władze miasta przyznały mu opiekę środowiskową. Jak to wyglądało, szlachcic, a bez służącej, lokaja. Adam się ucieszył, że w końcu znowu będzie mógł trenować. Jak zaczynał zajęcia z młodzieżą to zainteresowanie było małe. Na początku przyszedł chłopak, który wzrostem go przewyższał. Byli tylko we dwóch. Teraz ten młodzieniec gra na ligowych boiskach i może go w telewizorze obserwować. Jego czarno białe życie zamienił na to, na kolorowym ekranie. Pająk znowu był w swoim żywiole. Kiedy tylko przyszła opiekunka i byli już po wymianie uprzejmości rozpoczął wymachiwanie rękami dołączając głośną werbalizację. Wyglądał nie jak trener, a kierujący na skrzyżowaniu ruchem samochodowym policjant. Brakowało mu tylko gwizdka, bo czapkę z daszkiem miał. Najpierw krzesło, potem stół! Tak się zapędził, w tym co robił, że zapominał o kulach, ściskanych przez jego dłonie, przez co zbił żyrandol i potłukł kubek. Pani dysponowała dużym doświadczeniem zawodowym. Była takim Adamem tylko, że w swoim środowisku pracowniczym i przede wszystkim jeszcze nie na emeryturze. Ciągle w treningu. Pająk po tej krótkiej euforii, widząc, że kobieta stanęła z dala od niego i obserwuje, uspokoił się. Była w bezpiecznym miejscu, gdzie nawet maksymalnie prostując swoje ręce, z przedłużkami w postaci kul, nie mógł jej sięgnąć, a spadające z sufitu potłuczone, szklane elementy nie wymagały od niej stosowania uników. Tego mu brakowało, spokoju. Okazało się, że po mieszkaniu może przemieszczać się bez wsparcia lasek. Poproszony przez kobietę zmiótł szkło z podłogi. Przeprosił, bo umiał się zachować. Pracy oddał siebie. Wraz z wiekiem przestał wiedzieć kim jest. Trenerem, czy człowiekiem. Mówił tak głośno, że sąsiadka  myślała, iż jest u niej w mieszkaniu. Kiedyś nocą słysząc Strzelaj! Dobij! modliła się o szybką śmierć, żeby tylko nie spudłował, bo kaleką być nie chciała. Ciemność w pokoju bez okien przywodziła jej na myśl, że już po wszystkim, że teraz tylko musi poszukać jakiegoś znaku gdzie się udać i wtedy dobiegł wyraz Kurwa! O zmarłych źle się nie mówi myślała i wtedy głośne Wracaj skąd Cię wypierdolili. Tak się tym przeraziła, że następnego dnia w kościele przesiedziała do wieczora. Kłaniać się zaczęła sąsiadom. Opowiadać najbliższym znajomym, że przeżyła śmierć kliniczną i Bóg ją zawrócił, żeby się zmieniła. Adam lubił oglądać mecze nocami, ponieważ często za dnia spał. U niego światło było cały czas włączone, okna zasłonięte, zamknięte, bo latem muchy, a zimą zimno. Tłumaczył to także zamiłowaniem do czytania lokalnej prasy, jak i tej ogólnopolskiej, kolorowej, w której jest więcej zdjęć niż tekstu. Siadał na łóżku z gazetą w rękach i pochylał się do przodu zamiast przybliżać ją do twarzy. Zamykał jedno oko, a to drugie tak się szeroko otwierało, tak bardzo zwiększało swoją objętość, iż miało się wrażenie, że on ma tylko jedno, nie prawe, ani lewe tylko trzecie. A tak się rozszerzając przesuwało się ono na środek. Przy łóżku stało plastikowe wiadro, takie od mopa, do którego nocą sikał. Tak pochylony nad tym wiadrem, zasłonięty gazetą, przywodził na myśl osobę, która zwraca, to, czego z tych przeczytanych informacji nie strawiła. Mu służyły zazwyczaj tylko rubryki sportowe, nekrologi i program telewizyjny. On u mnie grał mówił i przybliżał się jeszcze bardziej do papierowego prostokąta, którego ciemny cień rzucany na wykładzinę był mylony przez opiekunkę z mokrym śladem po moczu. Pytała: Panie Adamie może czas na pieluchomajtki? Z uśmiechem odpowiadał: Jak dożyjesz moich lat, to srając będziesz musiała się trawy trzymać! Adam spał na łóżku jak z bajki o „Księżniczce na ziarnku grochu”. Gąbczasty materac przykrywały dwie, puchowe kołdry, żeby było miękko. Okrywał się także dwiema, a pod poduszką i w jej poszewce chował elementy damskiej bielizny. Majteczki, majtki, biustonosze, skarpetki, rajstopy. Różne kolory, rozmiary. Przyłapany przez opiekunkę przy zmianie pościeli twierdził, iż dostał to za darmo od właściciela sklepu z tanią odzieżą. Mówił, że zbierał to dla tej sąsiadki pomagającej mu przy kąpieli i można by to uznać za wyjaśnienie wystarczające, gdyby nie powycinane ze świerszczyków, powkładane między ubrania, zdjęcia nagich kobiet. To była Adama melatonina. Wstając rano rwał z rolki papier na prostokątne skrawki. Równe dzięki fabrycznie zrobionym nacięciom. Układał je w łazience jeden obok drugiego. Nie tworzył dużej, wielowarstwowej wieży, takiej papierowej jangi. Te prostokąty przypominały bardziej odwrócone karty do gry w memory, do układania pasjansa. Wraz z upływem dnia znikały w drewnianej skrzyneczce. Pogniecione, zużyte nie lądowały w klozecie. Miały spłonąć w piecu i to bez względu na porę roku. Czasami Pająk wyrzucał je do foliowego worka i prosił opiekunkę, by je wyniosła do kosza na śmieci. Kiedyś toaletę mu zapchało. W nocy wylało z niej jak z gejzera i mieszkanie zamieniło się w basen. Kiedy się obudził  łóżko stało w ekskrementach i pomimo tego, że ten wyciek spowodowany był wadliwą instalacją wodociągową i miał miejsce tylko raz, właśnie wtedy, Adam nigdy już nie wrzucił papieru toaletowego do klozetu nawet jak się podcierał. Na stare lata ubierał się w koszulki znanych klubów piłkarskich. Przemieszczając się po chodnikach o kulach, w barwach klubowych mistrza Niemiec, Włoch, czy Hiszpanii, z czapeczką otrzymaną z działu promocji, na której widniała nazwa miasta, był rozpoznawany z daleka. Zimą z tych charakterystycznych elementów ubrania pozostawały kule, a czapkę zamieniał na cieplejszą, bez daszka i zawsze musiała być nałożona napisem na czoło. On u mnie grał! w jego ustach brzmiało jak wyróżnienie, jak powód do dumy dla adresata tego zdania. Może tak było, dopóki Pająk za przejście tą sportową drogą, na której to On zamykał i otwierał szlaban, nie zaczął domagać się zbyt wysokiego myta. Początkowo płacono zwykłym, szczerym dziękuję ale potem wkroczył materializm. Najchętniej dzielili się z nim Ci wdzięczni do śmierci. Trener uratował im życie przyjmując na trening, bo w rodzinnym domu za wzór była butelka wódki. Reszta dawała jak chciała, ponieważ nie czuła, że ma obowiązek, a nawet jeśli, to spłacała to dobrem wobec innych ludzi będących w potrzebie. Adam nie miał dzieci choć, jako swoje potomstwo uważał wszystkich i wszystkie grające w jego drużynie i na stare lata domagał się od nich utrzymania. Po prostu twierdził, że mu się należało. Pajęczynę tkał już dla siebie. Wychodził przed południem i udawał się na przystanek, gdzie kierowcy autobusów miejskich widzieli go z daleka. Tylko on stał najbliżej krawędzi chodnika i machał kulami, jak autostopowicz ręką. Jechał do centrum miasta gdzie rozpoczynał swoją drogę powrotną do mieszkania. Powoli, na czterech nogach, przemieszczał się chodnikami w kierunku miejsc pracy byłych piłkarzy i piłkarek. Wchodził do sklepu, urzędu, biura i prosił o pieniądze, żywność, ubrania, różnego rodzaju gadżety. I tak od Zbyszka do Iwony, a potem od nowa. Raz w miesiącu jedne odwiedziny, gorzej niż ksiądz po kolędzie. Niektórzy nazywali go dziadkiem. Drzwi nie zamykał za dnia i młodzi mogli do niego wejść bez pukania i choć nie był zły to nie omieszkał nadmienić, że kultura tego wymaga. Siadali na krzesło i rozmawiali z nim o sporcie, o swoich problemach, a on jak na dziadka przystało w jednym z nich pomóc potrafił, ratował ich gotówką. Dziadkowe pożyczki, które nie były przez wnuczków i wnuczki spłacane. Młodzi przekładali terminy oddania pieniędzy, a on im ufał i dawał kolejną niewielką kwotę, taką adekwatną do swojego wzrostu. Któregoś razu na kilka dni znikną mu dowód, a po kilku tygodniach listonosz dostarczył pierwsze listy z bankową korespondencją odnośnie zadłużenia, które rzekomo to on zaciągnął. I tak, go też dopadła metoda na wnuczka. Na nic się zdały tłumaczenia, że to niemożliwe, żeby danego dnia był w tym mieście, skoro dzieli go od niego 200 kilometrów, że dowód na dowód, że to nie on, to właśnie dowód, który mu zginął. Długi rosły, a Adam spłacał je wybiórczo i tylko te, które rozłożono mu na niskie raty., zresztą nie czynił tego systematycznie. Liczył na to, że wnuczęta oddadzą, że tak jak on im się przydał, tak teraz oni pomogą lecz został sam z długami, a nie z wnuczętami. Adam uwielbiał śpiewać. Nucił pod nosem melodię i nagle z jego gardła poprzez usta wydobywały się słowa starej przyśpiewki, bardzo wiekowej ponieważ tekst był zazwyczaj znany tylko jemu. Nie potrzebował jednak, aby ktoś się do niego dołączał i nawet był dumny z siebie, że on jeszcze to zna, a inni nawet o tym nie słyszeli. Najczęściej dzielił się z innymi piosenką o Słońcu, którego promienie rozświetlały mrok ludzkich dusz. Słowa refrenu brzmiały następująco: Słońce złociste w promieniach swych wam daje, tą wielką moc, tą siłę, by ziemię uczynić rajem. Któregoś czwartku drzwi do jego mieszkania były zamknięte. Nie zdziwiło to tych, którzy zapukali w nie tego dnia. A gości miał sporo. Najpierw przyszedł listonosz z emeryturą. Miała być pierwszą przez niego mu wypłaconą od momentu kiedy na nią przeszedł. Wcześniej pobierał w placówce bankowej, w której miał założone konto lecz tego miesiąca postanowił, iż będzie odbierał w domu. Taka wygoda, z której sam też chciał skorzystać. Po listonoszu stukali przyjaciele, nie jego tylko jego emerytury. Było ich sporo. Pojawiali się w dzień wypłaty pieniędzy, często dnia następnego, aby później znikać, zmieniając żerowisko. Światło włączone przez całą dobę stało się widzialne na zewnątrz mieszkania dopiero po zmroku. Żółć przebijała się przez zasłony na oknach w pokoju. Telewizor był włączony, a wśród dźwięków z jego głośników nie słyszało się donośnego, grubego głosu Adama. Ekran błyskał niczym niebo zapowiadające burzę. Było głośno prawie jak zwykle, a jednak za cicho, żeby sąsiadka zza ściany mogła usnąć. Żeby nie brak tego jednego dźwięku, tego mamrotania samego do siebie, to by zasnęła, a tak całą noc nasłuchiwała. Rano przyszła opiekunka z kluczem. Drzwi były zamknięte, więc włożyła go do zamka. Przekręcając usłyszała z tyłu głos sąsiadki chyba go nie ma ale... , w tym momencie z drugiej strony drzwi dźwięk metalu uderzającego o podłogę zatrzymał resztę słów. To klucz Adama wypadł z zamka na betonową posadzkę. Wtedy już wiedzieli, że jest. Powolnym krokiem przeszli przez kuchnię. Pchnęli drzwi pokoju, które w związku z tym, że były drewniane swoją wagą powodowały, iż otwierały się powoli. Nigdy nie skrzypiały, aż do tego momentu, co spowodowało pojawienie się gęsiej skórki na ramionach obu pań. Łóżko było puste, krzesła też. A jednak gdzieś wyszedł pomyślały. Wszystko wskazywało, że chyba do sklepu po drugiej stronie ulicy. Włączone światło, telewizor, niepościelone łóżko, talerze z posiłkiem na stole, tak, jakby przed chwilą tam był. Wtedy pojawiła się mucha. Nie wiadomo skąd. Ten najbardziej znienawidzony przez Adama owad zaczął fruwać po pokoju wesoło demonstrując swoją obecność bzyczeniem. Usiadł na telewizorze, segmencie, na talerzu gdzie zanurzył głowę w zimnej już zupie. Potem chwilę odpoczął na przewróconej, niedopitej butelce Krupniku, żeby zanurkować pod stół i wylądować na zimnym, sinym czole Adama. Pająk padł jak mucha powiedziała sąsiadka do opiekunki i zaczęła obchodzić mieszkanie mamrocząc coś pod nosem, a jedyne zrozumiałe słowa z tego co mówiła to teraz będzie moje.

niedziela, 26 maja 2019



Popeye


Bbrrrr zimno, ten stary, wełniany koc jakby się skurczył, a ja za nim nie nadążam, podobno ludzie wraz z wiekiem również maleją, ścierają jak kreda którą pisze się po tablicy, ostatniej nocy znowu położyłem się na łóżku tylko na chwile, w piecu huczał ogień, w ubraniu się na nie walnąłem, dobrze, że bez papierosów, zresztą jakich tam papierosów przecież znowu mam puste kieszenie, a w bloku to już chyba prosiłem wszystkich palących, aby mnie poczęstowali, ciekawe kto mnie przykrył, chyba moja najmłodsza córka, bo żona gdyby tylko mogła to już dawno wyniosłaby moje łóżko na zewnątrz, najlepiej postawiłaby je koło chlewików bo jak powtarza bliżej bym miał do wigrachów, trzęsą mi się ręce, nici z szycia, tych spodni od Janka dzisiaj nie podszyje i co ja będę palił, zanosi się na słoneczny, mroźny dzień i już boli mnie głowa, muszę wstać, muszę zacisnąć zęby, przejść przez duży pokój, przez kuchnie jak duch, gdyż z pewnością nikt mnie nie zauważy, pochylone nad śniadaniem będą się tylko uśmiechały, będą wpatrywały się w okno traktując mnie jak nieświeże powietrze przez, które trzeba wietrzyć pomieszczenie, nikt nie spyta jak się czuję, nawet nie usłyszę dzień dobry, czuję głód, gdybym mógł wypalić choć z jednego papierosa albo szklaneczka wina, o tak trochę wina, żeby odważniej patrzeć ludziom w oczy, żeby mieć odwagę zapukać do drzwi tych, do których już pukałem, oni też za wiele nie mają ale papierosy zawsze u nich są, w tym budynku to mieszka prawie cała moja rodzina od strony matki, kuzyni i żony kuzynów, kuzynki i mężowie kuzynek, a pozostali to też już prawie jak krewni, pójdę na górę do Zyskowej może potrzebuje drewna na opał to zawsze jakiś grosz by wpadł, ale najpierw buty, gdzie ja je wczoraj postawiłem, już pamiętam przy piecu, blisko drzwiczek, chyba za blisko bo podeszwy się trochę stopiły, dobra teraz idę do łazienki przemyć twarz, przez kuchnie, tylko spokojnie Mietek bez awantur, przywitaj się, nawet jak nikt ci nie odpowie to nic, przecież ty kochasz córki i żonę, w milczeniu przejdź obok stołu przy którym jedzą śniadanie, pamiętaj od słowa do słowa i, a tak niech sobie mówią, niech powiedzą to co już słyszałeś może poprawi im to humor, a nie ma to jak uszczęśliwiać innych, szczególnie tych których się kocha, dobra idę, są, siedzą, najmłodsza tylko gdzieś wyszła, ona ma coś po mnie, jak byłem dzieckiem to też nie mogłem długo usiedzieć na miejscu, bawiliśmy się wtedy w Indian, prawie każdy z nas miał długie włosy, wszyscy chcieli być Winetau, wspinaliśmy się na drzewa jak małpki, a spadaliśmy niczym jabłka na gęstą trawę, głucho, bezdźwięcznie, to chyba był cud, że nikt z nas sobie nic nie połamał, teraz większość ma swoje nieduże plemiona, swoją squo, swojego wojownika, tylko tych drzew już nie ma, w tym miejscu postawiono budynek dla milicjantów i ich rodzin, a teraz po transformacji policjanci tam mieszkają, te same gęby tylko nazwa inna, ciekawe gdzie ona poszła, średnia się ze mną przywitała, ale cóż to za strofujące spojrzenie najstarszej, ile w tych oczach pretensji, agresji, gdyby mogła to z pewnością uderzyłaby średnią w twarz, żona tak jak przypuszczałem, kiedy jestem już blisko łazienki zaczyna, tuż przed drzwiami, już prawie miałem ich klamkę w dłoni, czy ona zawsze musi o tych wszystkich moich wadach, niedoskonałościach mówić w obecności dzieci, zastąpi mi drogę, tak jakby się na mnie czaiła i hyc zza krzaka, i mówi że śmierdzę, kurwa przecież idę się umyć, idę do łazienki, aby sobie popłakać, a potem zmyć te łzy zimną wodą, żeby w spokoju posiedzieć na sedesie, a ona, że mam nic nie wyjadać z lodówki bo do wypłaty daleko, czasami coś zjem ale żeby wszystko, i stoję tak, mam zwieszone ręce i chyba wyglądam jak strach na wróble, a te jej słowa tarmoszą moje znoszone ubranie niczym porywisty wiatr, są jak plwociny, cieple, spienione i powoli spływają mi po twarzy na szyję, a potem po klatce piersiowej, genitaliach aż do stóp, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł pomyj, milczę przecież według powiedzenia tylko winni się tłumaczą, skończyło się, drzwi bez barykady, w końcu mogę je otworzyć i zamknąć za sobą, szkoda ,że nie są uszczelnione bo ciągle słyszę jej głos, słyszę jak krzyczy, pieni się ze złości jak piwo z butelki, którą ktoś wstrząsnął i pozbawił kapsla, o teraz lepiej, szum spuszczanej wody jest niczym cisza dla mych uszu i jeszcze raz, stoję przy lustrze, do zlewu z odkręconego kranu leci woda, a ja pociągam za spłuczkę, myje twarz, a spłuczka ciągle pracuje, pewnie żona będzie mówić swoim przyjaciółkom i siostrom, że po tych bełtach wysrać się nie mogę, wychodzę, muszę zapalić bo dla mnie papieros i szklaneczka wina z rana to tak jak dla innych mocna kawa, wszyscy gdzieś poszli tylko Fidelek biega i merda ogonkiem, ociera się o nogawki spodni jak kocur, zawsze ze mną, wierny, a jak czegoś nie zje to mi od razu niesie jakby chciał się ze mną podzielić, ciekawe czy mam klucze w kieszeni, są, zamek pracuje, a wiec jeszcze go nie zmieniła, idę do Zyskowej, już trzy lata noszę jej zimą drewno i węgiel, trzy lata dzwonię do jej drzwi, bo od trzech lat jej maż jest po wylewie, nic do niej nie mam ale przez te trzy lata ona ani razu nie zapukała do mnie żeby mnie poprosić, czasami czuję się jak bezpański pies, któremu ktoś raz dał po brzegi wypełnioną miskę i ten pies ciągle w to miejsce powraca, sam, nikt go tam nie woła, Zyskowa chyba w domu, mieszka nad nami i słyszałem dzisiaj jej kroki na suficie, wiec jest chyba, że śpi, otwiera, dzisiaj chce trzy worki i jedno wiaderko, na podwórku lśnią w słońcu kamienie, piasek, z którego dzieciaki usypały górkę, trochę przymarzł, miała być w tym miejscu piaskownica, ale małych dzieci w budynku za mało i nikomu już nie zależy na tym, aby ją zbić, tynk na budynku trochę się sypie, tak w ogóle to chyba wszyscy tu mieszkający mają szczęście bo żyją w zabytku, tego roku podobno będą nam budynek ocieplać to i dziury pozalepiają, a te dziury to są jak gniazdo os przy kuchennym oknie Zyskowej, dobre cztery lata temu tam się osadowiły, latem wlatywały do mieszkań, siadały na paczkach, wpadały do zupy, tańczyły na oknach, topiły się w słodzonej herbacie, wszyscy mieli ich dość i ci co założyli sobie telefon dzwonili do burmistrza ze skargami, z pretensją, że płacą za mieszkanie ale nie z osami, po jakimś tam czasie, nie żeby od razu, co to to nie, przyjeżdżali strażacy i zalepiali to gniazdo, spokojnie było do wiosny, a potem znowu pojawiały się osy i żądliły tych którzy dzwonili, którzy je zadenuncjowali, odkrywały jakieś pęknięcie i  wprowadzały się od nowa, teraz prawie każdy ma siateczki na oknach, ślisko trochę na tej dróżce do chlewików, później ją posypię popiołem, najpierw muszę wyczyścić piece, o Jasiu już w oknie, już się uśmiecha, już wie, że zarobię na wino, że się tym winem z nim podzielę bo nie lubię pić w samotności, na dachach chlewików pokrytych papą szadź, w nocy trochę przymroziło ciekawe czy kłódka puści, kurwa nie chce, a ja nie wziąłem z domu zapałek, nawet papieru nie mam i znowu muszę iść do Zyskowej, miła kobieta choć wiem, że też plotkuje, że też mnie obmawia ale co tam niech mają temat przy kawie, bo Zyskowa odkąd jej chłop miał wylew alkoholu nie pije tylko kapuczino, zawsze kiedy otwiera mi drzwi to cały korytarz wypełnia zapach kawy i ciasteczek, które sama piecze, a mi aż pusty żołądek podchodzi do gardła, niedobrze mi i mam ochotę zwymiotować pod nogi Zyskowej ale jakoś się powstrzymuję, łykam ślinę jakbym pił wino ze szklanki, wydaje odgłosy takie jak indor, oczy mi łzami zachodzą, zasłaniam wtedy twarz ręką, jakbym miał kaszlnąć albo kichnąć , czasami nawet symuluje jedno z dwóch, a Zyskowa mówi na zdrowie, i pyta się dlaczego jestem znowu przeziębiony, niech daje ten papier oraz zapałki i uciekam, dobra, kłódka puściła, wezmę z mego chlewika siekierę i do roboty, Zyskowa lubi jak drewno jest porąbane na takie malutkie kawałeczki, jakby później robiła z nich te zapałki, które mi pożyczyła, na tym pieńku na którym rąbię kiedyś odcinano głowy kradzionym kurom, ich krew tak głęboko wsiąkła, że do tej pory ją widać, Stasiek pracujący na poczcie, którego raz milicjant złapał na patroszeniu kury, powiedział mu, że to jego własność, że on ją trzymał w mieszkaniu, karmił bo znosiła mu jajka, a teraz zrobi z niej rosół bo przestała, milicjant to wszystko zanotował i odszedł i Stasiek śmiał się z niego, że głupi ale ktoś o tych kurach powiedział niebieskim i Staśka zwolniono z pracy i już nigdzie u nas w miasteczku nie chciano go przyjąć, a on poczuł się jak ta kura, która przestaje znosić jajka, chodził osowiały, smutny aż powiesił się w parku, wisiał na drzewie nad rzeką, jego stopy obmywał jej wartki nurt, jeden worek juz narąbałem, zaniosę go Zyskowej niech już sobie w piecu rozpali, jak będę niósł to trochę odsapnę, kurewsko ślisko, może ona ma popiół to bym tutaj posypał już teraz, ma, dobrze, że piece wcześniej wyczyściła, szary ten popiół, szary jak nasze życie i pomyśleć, że jak człowieka skremują, jak już go spalą to każdy popiół wygląda tak samo, tylko czasami jest go więcej, czasami mniej, ze mnie to chyba by prawie nic nie było taki jestem chudzielec, jak ze Zbyszka, co prawda go to nieśliśmy w trumnie, bo kogo stać na krematorium, przecież to nie Druga Wojna Światowa, czterech pod trumną, a taka była lekka, że Zbyszka brat cała drogę do cmentarza krzyczał żeby otworzyć wieko, żeby sprawdzić czy Zbyszek tam naprawdę jest, ze Zbyszkiem przesiedziałem w jednej ławce sześć lat podstawówki bo potem któryś z nas nie zdał, teraz już nie pamiętam kto, on to się dobrze ustawił w miasteczku, był kierownikiem masarni, jak siedział za biurkiem to na kolanach zawsze miał serdelkowy wieniec, a wesoły był tak jakby siedziała na nich jakaś zgrabna, blond dwudziestolatka i podjadał te serdelki z ciepłymi bułeczkami, które kierowcy przywozili mu z piekarni, o kolegach pozapominał, jak raz poszedłem do niego z prośbą o pół kilo schabu bo w sklepie masarskim pani odcięła mój dzienny limit z kartki, a jak ma się rodzinę to czasami ciężko przeżyć na limitach, to powiedział, że mnie pierwszy raz na oczy widzi, że to nielegalne i żebym spierdalał jak nie chce pójść siedzieć, więc spierdoliłem, a potem masarnie zamknęli i Zbyszka wysłali na bezrobotne i zaczął przychodzić do knajp gdzie sprzedawano nam piwo rozcieńczane wodą, miało ono tak specyficzny smak, że tylko stali klienci mieli na nie chrapkę, stali, skacowani klienci, jak wchodził ktoś nowy zazwyczaj zostawiał na stoliku prawie pełen kufel piwa, jedynie wargi zamoczył i wychodził, a jak otwierał drzwi, z knajpy ulatywał dym jak z komina parowozu, tak było w środku nakopcone, nawet jak człowiek przychodził bez papierosów to mógł się napalić, siadał pan kierownik z nami, patrzył się na nas, a w tym jego trzeźwym spojrzeniu każdy doszukiwał się przeprosin, skruchy i tak za każdym razem zanim wypił musiał nas swoimi oczami przepraszać, bo jak już wypił to był swój chłop, jak tą masarnię zamknęli to Zbyszek niedojadał, czasami nawet brakowało mu na pieczywo, siadał za stołem, a my mu stawialiśmy piwo, my niepracujący, później zachorował na nowotwór i zmarł po kilku dniach bo ten rak nie miał czym się żywić taki Zbyszek się zrobił mały i chudy, jeszcze dwa worki do narąbania, siekiera ostra, tnie niczym brzytwa, stare te nasze chlewiki i pomyśleć, że tak niedawno prawie każdy miał w nich świnki, z obiadu nic się nie marnowało, otwierało się drzwi, a za nimi pojawiały się małe, owłosione ryjki i zjadały smakołyki z pańskiej wieczerzy, a ile płaczu było kiedy przyszło te świnki uśmiercić, wielu było chętnych żeby mięso rozebrać, podjeść świeżynki, ale zabić nikt nie chciał, dopiero Jasiu, ten co wyglądał już dzisiaj przez okno, powiedział, że pozabija, wypił z gwinta pół litra wódki, wziął nóż i poszedł do chlewików, z których po całej ulicy niósł się kwik, w całym miasteczku było go słychać, bo świnki już wiedziały co je czeka, że jak się drzwi otworzą to nie ujrzą wypełnionego smakołykami wiaderka, co najwyżej puste na ich krew, i sąsiad czekał na Jasia, ściągał kłódkę i uciekał do mieszkania, nakrywał głowę poduszką i zostawał tak do rana, kiedy to miało już być po wszystkim lecz Jaś zamiast zabijać świnki zaczynał z nimi rozmawiać, żalić się na swój los, gładził je po ryjkach, opierał się o drzwi chlewika i zasypiał, raz świnki zjadły mu czapkę, później wszyscy zaczęli wozić je do rzeźni, dobra dwa worki załadowane, jeszcze nasypie węgla do wiadra i będę mógł to wszystko na raty zanieść Zyskowej, dobrze, że mi w ratach nie będzie płaciła, najpierw wezmę ten większy, to porąbane drewno, te niewielkie patyki, zawsze wbijają mi się w plecy, kiedyś, jak jeszcze ze sobą normalnie rozmawialiśmy, moja powiedziała mi, że skórę z tyłu to mam jakby mnie pokąsały komary, jakby ktoś postawił mi miniaturowej wielkości bańki, jakbym na ospę był chory albo po raz kolejny dojrzewał tylko tym razem z trądzikiem na plecach, idę, schody są najgorsze, niby to pierwsze piętro ale z workiem na plecach to i parter za wysoko, dobra ma już dwa pora na trzeci, a potem to wiaderko, jak się wychodzi z klatki schodowej to po lewej stronie kiedyś była masarnia, ta w której Zbyszek pracował, a w niej tyle mięsa, krew to przepływała przez drzwi, jak podłogę polewali woda ze szlauchu, po tej masarni nocą roznosił się straszliwy pisk, nocą widać było żółte, kocie oczy, wyglądające jak gwiazdki, które spadły z nieba, kiedy sąsiedzi spali, w masarni szczury opychały się mięsem i piszczały tak jak świnki w chlewiku na dźwięk otwieranych drzwi, kiedy czuły wiaderko przysmaków, a każdy z nich był spasiony, każdy wyglądał jak Zbyszek kiedy jeszcze był kierownikiem, wkoło masarni siadały koty, a były ich dziesiątki tak jakby z całego miasteczka przychodziły posłuchać tej symfonii i wszystkie oblizywały pyszczki i nerwowo poruszały ogonkami bo nie mogły dostać się do środka, masarnia miała duży problem z tymi gryzoniami, raz w tygodniu przyjeżdżał samochód, coś jak niewielka cysterna i wszędzie rozlewano po masarni żółtą truciznę, tak żółtą, jak blask oczu tych kociąt co o zmroku zwabione szczurzą muzyką czekały, aż ktoś otworzy im drzwi, po popiele idzie się lepiej, filcowe gumiaki mają lepszą przyczepność, zresztą niedługo wszystkie chlewiki przeniosą pod okno sąsiada, bo tutaj gdzie kiedyś była masarnia, gdzie pod jej bramę podpełzał za dnia kot, którego chyba samochód przejechał tak od pasa w dół , bo ten kocur miał tylko dwie łapki, kawalątek klatki piersiowej i brzucha, a potem, na dole, jego skóra była pusta, wyglądała jak taka garbowana, którą przybija się do ściany lub kładzie pod drzwiami w korytarzu, jak do polowy sprasowany karton mleka, opierał się na tych dwóch łapkach i wciągał pół swojego ciała pod bramę i miauczał, a masarze wychodzili i rzucali mu pętko kiełbasy, które powoli zjadał i to pętko starczało mu na tydzień, siedem dni go nie było, zaszywał się gdzieś jak wąż po udanym polowaniu i tam trawił zdobycz, tutaj wybudują warsztat samochodowy, sąsiad to ma piękny ogródek, ziemi sobie nawiózł, kwiatki posadził, wiosną otwierał okno i łapczywie wciągał ich zapach, a teraz będzie miał zamiast ogródka chlewiki, masarnie zburzono, niedługo będą wylewać nowe fundamenty, ostatni worek, Zyskowa na pewno przygotowała pieniądze, muszę tylko wrócić po wiaderko, zawsze jak tak rąbię drzewo i nasypuję do wiader węgla nachodzą mnie wspomnienia, bo co pozostało takiemu człowiekowi jak nie przeszłość, przypominam sobie i śmieję się z tego co pamiętam, co tak niedawno tutaj było, jak ta nieduża brzózka, sami ją posadziliśmy i każdego dnia mierzyliśmy ile urosła, nosiliśmy wodę w butelkach po winie żeby nie uschła, a ona z miesiąca na miesiąc piękniała, z roku na rok była coraz wyższa i już przygotowała się do wypuszczenia pierwszych listków, już miała się zazielenić tak żebyśmy nie tylko my ją widzieli ale i inni przechodzący chodnikiem niedaleko naszych chlewików, już ptaki czekały z niecierpliwością siedząc na papie, aż będą mogły usiąść na jej gałązkach i przyszedł szef budowy, zmierzył ją od dołu do góry, powtórzył z góry do dołu i gwizdnął na załogę, która rozpalała w dużym, rozkopanym przez koparkę dole, ognisko i przyszło dwóch chłopów z piłą, ścięło ją i zrobiło z niej kije na kiełbasę, tak niedawno było tutaj dużo lecz dla wielu zniknęło z dnia na dzień, z minuty na minutę, trochę bolą mnie plecy, Jasiu już jest na podwórku, przeciąga się leniwie, Jasiu nie szuka pracy, nie żeby był leniwy, kiedyś za czasów pegeerów jeździł ciągnikiem, a teraz, dzieci ma odchowane, żona zatrudniona jest w kuchni, więc zawsze coś stamtąd do jedzenia przyniesie, pani Zyskowa nadchodzę, szkoda że nie chciała dwóch wiader, nie żebym chciał od niej więcej grosza wyciągnąć, zresztą i tak zawsze daje mi tyle samo, ale lepiej by się szło, człowiek był by prosty nie przechylony jak tonący statek, jeszcze nacisnąć dzwonek, tego to za bardzo robić nie lubię, bo Zyskowa ma niedużego pieska, małego, głupiego, kudłatego kundla, kundle są mądre, w ogóle zwierzęta są mądrzejsze od ludzi ale ten nie jest, wystarczy że naciśniesz dzwonek, a on zaczyna szczekać, to jest jeszcze normalne, szczeka gdy je otworzy i ten kundel zobaczy kto za nimi stoi, podbiegnie do spodni i ciągle ujadając obwącha je ze wszystkich stron, nie ugryzie tylko szczekając weźmie i je obsika tak jak pień drzewa, a potem Zyskowa nie mogąc go uspokoić wypuści na podwórko, a on stanie na jego środku jakby był jakimś piosenkarzem, aktorem na deskach teatru i ciągle będzie ujadał, wkoło żywej duszy a on szczeka i nawet jak z okien zamiast kwiatów spadają na niego kamienie nie przestaje, mam nadzieje ze tym razem nie wywołam wilka z lasu, uff na szczęście poszedł na spacer z jej wnuczkiem, dała mi dwadzieścia złotych, to tak jakbym zarabiał dziesięć za godzinę ale teraz to przez trzy dni z kawałkiem nie będzie potrzebowała opału, Jasiu gdzieś znikną, z pewnością przyjdzie później,  przypadkiem, muszę tylko wziąć z chlewika reklamówkę i butelki od wina, wszystko to trzymam tutaj, żeby żony nie denerwować, sklep jest niedaleko, prosto wzdłuż ulicy po chodniku po którym za młodu ganialiśmy się z wiadrami na śmingus-dyngus, nie jeden na jednego, tylko ulica na ulice, zimy były wtedy dłuższe i łamaliśmy lód na  miejskim kanale, żeby wiadra napełnić, a sklep jest w dawnym młynie, mury pachną mąką, nad sklepem wisi balkon pani młynarzowej, na który wychodziła swego czasu i patrzyła na ciężarówki wypełnione mąką, na gołe, spocone torsy ładujących ją na pakę mężczyzn, jak były nią oblepione, wyglądali niczym ciasto przygotowane na kopytka, ci mężczyźni przypominali tłuste pączki, a mąka była jak biały lukier, którym ich posypywano, pani młynarzowa jest wdową, młynarz zmarł dobrych kilka lat temu, w szpitalu odcinali od jego ciała kawałek po kawałku, jak pajdę za pajdą z bochna chleba, ekspedientki są bardzo miłe, lubię tu przychodzić, nie lubię tylko gdy jest przerwa w pobliskiej szkole, bo wtedy stoję w kolejce z tymi dziećmi, którym się wydaje, że już dorosły, a jak się im tak wydaje to niech biorą z dorosłych dobry przykład, dzisiaj jest spokojnie, jestem jak na razie jedynym klientem, młode dziewczyny zawsze się do mnie uśmiechają, tak jak teraz, a ja czuję się jakbym widział za ladą moje córki, jakby mi przebaczyły i weseliły się razem ze swoim ojcem, dwa wina i paczka papierosów, najmocniejszych jakie są w sprzedaży i tak będę musiał przed zapaleniem oderwać od nich filtr, wepchnąć do fifki i dopiero wtedy się zaciągnąć, żeby poczuć ich smak, nie ma jak popularne, klubowe, czy extra mocne, które wycofano ze sprzedaży, wyszedłem ze sklepu i od razu zrobiło mi się jakoś cieplej, chyba przydałoby się przeczyścić fifkę, gdyż powoli zarasta smołą, ciekawe czy diabelska ma równie przyjemny, kuszący smak, jakbym miał tak długi język jak mrówkojad to bym ją z niej wylizał, oooch dym z papierosa, powoli wypełnia płuca, żołądek, głowę, jest niczym powietrze, pokarm dla wygłodniałych, z nim lepiej się myśli, za młynem kilku chłystków zaciąga się malborasem, podają go sobie, z ręki do ręki, jak fajkę pokoju i nie widać w tym żadnej przyjemności, radości na twarzach, ich dłonie trzęsą się ze zdenerwowania, rozbiegane oczy pokrywa strach, tak, tak do przyjemności trzeba dorosnąć, dojrzeć moi mili, Jasia jeszcze nie ma, w chlewiku mam nieduże, plastikowe kubeczki, bo im mniej lejesz tym na dłużej starcza, odcinam plastikowy korek i z butelki ulatuje zapach siarki, mniej intensywny bo odkąd jesteśmy w unii wino, nawet to tanie, musi być dobre, polewam sobie i wypijam jednym haustem i dopiero wtedy czuję ciepło, mój żołądek jest niczym kaganek, wpatruje się w okna moich sąsiadów, wszystkie zamknięte, większość pustych bo sąsiedzi pracują, w klatce naprzeciwko mojej mieszka nauczyciel, który uczy moje córki, często dyskutujemy razem o futbolu, nauczyciel gdy mówi, gdy opisuje jakąś akcje, która się wydążyła na boisku bierze zamach prawą bądź lewą nogą i kopie nią powietrze, tak silnie jak zawodnik kopał piłkę, marszczy twarz jakby był tym piłkarzem którego opisuje, którego inny piłkarz z taką zawziętością kopnął w kostkę, a ja mu przytakuję, mówię mu, że w zupełności ma rację bo on się na piłce zna, a on wniebowzięty kontynuuje  łapiąc się za koszule, za marynarkę i tarmosi ją tak jak koszulkę zawodnika przewróconego w polu karnym i pyta czy według mnie nie było faulu, a kiedy mu mówię że był, on wkłada palce do buzi i gwiżdże, patrzy gdzieś przed siebie, pochyla, łapie w dłonie przestrzeń, ustawia na jednym z kamieni i cofa, sześć kroków w tył jak sześć metrów, a potem żegna się, spogląda w niebo i  biegnie przed siebie niczym rozjuszony byk, a kiedy podbiega do punktu w którym ustawił tą niby piłkę, uderza ją swoim wypastowanym pantoflem, unosi w triumfie ręce i krzyczy gooool, a kiedy już emocje z niego uchodzą mówi, że moje córki znowu oblały klasówkę i że się nie uczą lecz wtedy ja już mu nie przytakuję, stoję i smutnymi oczami odprowadzam za winkiel gdzie znika idąc do swojej pracy, nucąc pod nosem „jeszcze jeden”, idzie Jasiu z jakimś kolegą, to Felek, od niedawna jest na emeryturze, przez dwadzieścia pięć lat jeździł śmieciarką ale nawet jak jeździł to lubił wypić, przychodził do knajpy z butelką wódki, namierzał kogoś wzrokiem, a ten kogo wypatrzył to miał szczęście bo Felek stawiał przed nim tą flachę i mówił, że będą pili razem, rano jak się budził na kacu to jadł kanapki z czosnkiem, kawałek chleba, trochę wędliny, a na niej czosnek, tak dużo czosnku, jakby był on musztardą, którą grubo smarował mięso, cała kabina jego samochodu pachniała niczym natarta czosnkiem pieczeń, a tym którzy z nim jeździli mówił, że ma problemy z ciśnieniem, nalałem im wina, Jasiu jak pije to lubi przełykać, przechyla kubek jakby miał w nim gorącą, kwaskowatą herbatę, bierze małe łyki ciągle gadając, ja też lubię rozmawiać ale dopiero po wypiciu miarki, dobrze że mam dwie, gdyż mogę nalać także Felkowi, Felek przyniósł litr wódki, dzisiaj dostał emeryturę, ja to już nigdy jej nie dostanę, dobiegam pięćdziesiątki, a z tego może dziesięć lat legalnej pracy by się uzbierało, tak to cały czas harowałem na czarno bo więcej płacili, najpierw wino więc ponaglam Jasia żeby szkła nie blokował, tutaj, na ogrodzeniu masarni, policjant się powiesił, wyszedł pewnego, ulewnego dnia z psem na spacer, spuścił go ze smyczy, a z niej zrobił sobie pętlę, doszedł do siatki ogradzającej masarnie, tak na wyciągnięcie trzech rąk od chlewików, kilka metrów od budynku w którym mieszkał, jakby mu się bardzo spieszyło, jakby wiedział, że jak pójdzie dalej to zostanie niedoszłym samobójcą i zacisnął tą pętlę na szyi, a jak zaciskał to piesek gryzł go w palce, chcąc aby pan zabrał go na jeszcze nie jeden, długi spacer, żeby oddał tą smycz, która nie jest jego, żeby nie odchodził, a policjant przeciągnął rzemień przez najwyżej położone w siatce oczko, jakby był rybą która sama się do niej przywiązuje bo nigdy, choć czasami chciała, wpaść w nią nie mogła, to ten policjant kiedyś spisał zeznanie Staśka, a potem widział w oczach ludzi takie spojrzenie jakim dziś najstarsza córka poczęstowała średnią, patrzę się na to ogrodzenie i myślę sobie, że jest ono niczym tablica pamiątkowa, jak nagrobek, pomnik bez nazwiska, a ci budujący niedługo je rozbiorą, zwinął i wywiozą na złom, słońce właśnie w pionie, promienie padają prostopadle, oświetlają nas jak Jezusa podczas kazań, tylko jeszcze chmur brakuje, które promienie by przebijały niczym złote, niebiańskie włócznie, Felka oczy trochę zmętniały, chyba wypił coś wcześniej, Felek jak popije to płacze, patrzy się teraz na mnie i milczy, zaraz na pewno powie, że mnie kocha, że dla mnie czy dla Jasia mógłby zrobić wszystko i czemu się dziwić, takich jak my nie pozostało już wielu, a jak tu żyć kiedy zniknie wszystko co twoje, kiedy odejdą ludzie którzy jak ty nosili w szkołach mundurki, przeistaczali park w dziki zachód i pili wódkę pod sól, jak już nie będzie tych którzy razem z tobą dorastali, kiedyś tuż przy chlewikach dobudowano przybudówkę masarni, dużą budowlę o białych ścianach, tak dużą, że nie zaglądało za nią słońce, ta przybudówka stała naprzeciwko murów innego budynku, w którym mieszka dziennikarz z rodziną i ta przybudówka, dom dziennikarza oraz chlewiki tworzyły coś na kształt litery „u” zwykle z taką niewielka kreska jak nad „ó” kreskowane i wchodziliśmy do tej literki, siadaliśmy na starej kanapie ale o zdrowych sprężynach, którą jeden nasz sąsiad wymienił na nowszą, a tą postawił przy pojemnikach na śmieci stojących też niedaleko chlewików, więc my ją z Jasiem przenieśliśmy w cień, ustawiliśmy przy białych ścianach tego nowego skrzydła masarni, niedaleko okna łazienki tego dziennikarza, który chodził po miasteczku z takim wielkim mikrofonem, trzymał go w dłoni, na sznureczku przewieszonym przez chudą, krótką szyję wisiał malutki magnetofonik, a w nim ciągle kręciła się maciupeńka kaseta, mikrofon był duży i czerwony, z daleka wyglądał jak lizak, jak olbrzymia gałka lodów truskawkowych, a dziennikarz podchodząc do przechodniów przykładał im go do ust i nagrywał to co powiedzieli, siedział później w domu cenzurując nagrane wypowiedzi i kiedy kończył to na tej kasetce nie miał zupełnie nic, siadaliśmy na kanapie, sprężyny trochę kłuły w dupę, więc położyliśmy na niej prostokątną deskę, opieraliśmy się i wpatrywaliśmy w niebo, Zdzisiek który za komuny siedział w wiezieniu mówił, że to niebo wygląda podobnie, jak te które widział ze spacerniaka, chmurki powoli przesuwały się ponad nami, z okna łazienki dobiegał szum lecącej z prysznica wody, co jeszcze bardziej orzeźwiało nas w upalne dni, po masarni niosły się miarowe uderzenia siekierą, ptaki siedziały na dachu przybudówki i jeden przez drugiego się przekrzykiwały bo masarze rzucali im na gorącą papę kawałki mięsa, a to mięso zaczynało skwierczeć niczym skwarki na rozgrzanym oleju i docierał do nas zapach smażonej wieprzowiny i wołowiny, ptaki brały to mięsko do dziobów, odlatywały i dopiero lecąc połykały, siedzieliśmy tak sobie i od czasu do czasu popijaliśmy piwko, winko, wódeczkę, nie było nas widać z chodnika, z okien naprzeciwko, zawsze w cieniu, zrelaksowani, kiedyś mojego sąsiada przyszła szukać żona bo wyszedł z mieszkania do chlewka pod pretekstem, że drzewo na zimę już kupił i chciałby je porąbać, a że jej okno wychodziło widokiem na chlewki zaraz się zorientowała, że kłamie i przybiegła za nim, a on siedział na tej starej kanapie przykrytej deską, na ziemi stały odwrócone do góry nogami wiadra, na nich talerze z zagryzką, z mięsem z masarni, bo jak rzucano je ptakom to dlaczego miano nie dać i nam, obok niej kieliszki i butelka czystej, a ten mój sąsiad otoczony był innymi sąsiadami i roześmiała się jego żona przysiadając się do nas, tak było, potem to całe rodziny za chlewiki przychodziły, zwłaszcza w sobotnie wieczory, nawet ogniska zaczęliśmy tam palić, załatwiliśmy sobie plastikowy stolik i graliśmy w pokera, a ten dziennikarz wystawiał przez okno łazienki swój mały magnetofon, w którym była nieduża kaseta, podłączał do niego głośniki i puszczał nam skoczną muzyczkę, wszyscy tańczyli i chciało się żyć, czasami w kominach zapaliła się sadza i pojawiały się nad nimi iskierki, a dzieci stojąc w ciemnościach rozwierały dłonie chcąc je złapać, myśląc, że są to spadające gwiazdki, to chyba było magiczne miejsce gdyż później zaczęli przychodzić tutaj inni, prawie całe miasteczko tu zaglądało wzbudzając zainteresowanie policji i jaki był wielki smutek kiedy nam tą literkę „u” otwarte z kreska zamurowano, Jasiu ma takie dziwne dłonie, pokrywa je skora bez odcisków, Felka są takie duże jak piekarza, pomarszczone jak u praczki, bez paznokci, gdyż jeszcze jak na śniadanie obierał czosnek to on mu pod nie wchodził, a on często je obcinał i od kiedy przeszedł na emeryturę to nie potrafi się tego oduczyć, wino przebija przez plastikowy, przezroczysty kubeczek, przybliżając go do oczu ma się wrażenie jakby ktoś nałożył ci na nos przeciwsłoneczne okulary, ludzie teraz często je noszą, bez względu na pogodę, bojąc się spoglądać w oczy innych, obawiając się wzajemnych spojrzeń prawie w ogóle ich nie ściągają, a ja wypije i kubeczek odstawiam, moje dłonie są prawie czarne, po prostu nie potrafię ich domyć, próbowałem już różnych sposobów, trud pracy zalazł mi za skórę zmieniając jej pigment, te moje dłonie to wyglądają jakbym cały czas nosił na nich rękawiczki, patrzę na Jasia i mu zazdroszczę bo ja tych moich spracowanych dłoni zaczynam się wstydzić, jak idę przez miasto to trzymam je w kieszeni, w sklepie wyciągam pieniądze jak ekspedientki się odwrócą, aby podać mi zamówiony towar, a kiedy dają mi resztę proszę żeby wsadziły ją wraz z zakupami do reklamówki, podając je komuś oblewam się rumieńcem ze wstydu, że ktoś sobie pomyśli, że nie mam do niego szacunku i brudnymi łapskami oddaje mu cześć, nie wiem kiedy się to stało, ta ciężka praca jest na mych dłoniach jak prawdziwy tatuaż, Felek chyba zaraz zaśnie, oparł głowę o pieniek, jakby czekał na ścięcie, z kącików ust cieknie mu ślina wsiąkając w tą kurzą krew, o i nawet zaczął pochrapywać, zostaliśmy, więc tylko z Jasiem, dopiero jedenasta, a już dzieci wracają ze szkoły, większe od nich tornistry zwisają im z pleców, jak żółwie skorupy, o właśnie grupka chłopców zaczęła się przepychać, ja przez całe moje życie nikogo nie uderzyłem, nie żebym był słaby, czy nie miał ku temu powodu po prostu zawsze znajdowałem inne wyjście, chociażby teraz kiedy wzbiera we mnie agresja, jak już mam dość tych ciągłych pretensji małżonki, jej nieustających oskarżeń, wychodzę z domu nawet jak jej nie ma i idę na ryby lub do chlewików i uspokajam się, rozładowuję z całego, negatywnego napięcia, pomacham sobie siekierą, zaniosę kilka worków Zyskowej potem zapalę, trochę wypije i od razu się uśmiecham, kiedyś szedłem zima do mojej siostry, chodniki były oblodzone, a posypano piaskiem z sola prawie wszędzie, wiec maszerowałem żwawo, prawie, że biegłem, pamiętam, że zaczął prószyć wtedy gęsty śnieg, który przykrył ten lód ale ja ufałem naszym zakładom usług komunalnych, wiec parłem do przodu niczym sprinter, siostra miała imieniny, wiec podjedliśmy sobie i wypiliśmy, a kiedy wracałem nie miałem zamiaru się zatrzymywać, nawet nie dopadała mnie zadyszka, spieszniej mi było do domu niż do siostry i postanowiłem drogę skrócić wchodząc do krótkiego tunelu na jednym z osiedli, było w nim ciemno, czarno jak w poniemieckich bunkrach po których chodziliśmy, gdzie brak był oświetlenia, a my cały czas podążając do przodu dotykaliśmy, wilgotnej, zimnej ściany lecz w tym tunelu ja szedłem jak zawodowy chodziarz, jak górnik podążający podziemnym korytarzem, jakbym miał na czole latarkę i w pewnym momencie straciłem przytomność, a kiedy ją odzyskałem już świtało, na nogawkach spodni miałem krew, kostki na piąstkach były pozdzierane i wszystko to widziałem jednym okiem, bo drugie było zapuchnięte, jakby ktoś je podbił i tak obserwując świat z pozycji leżącego rozpłakałem się, a z tego nieodbitego oka, wokół którego nie było wybrzuszonej skóry wyglądającej tak, jakby w to oko ugryzł mnie szerszeń, popłynęły łzy i tak ściekając mi po policzkach niczym topniejący śnieg po rynnach dachów wlewały mi się za kołnierz mojej koszuli, za kurtkę poplamioną na czerwono, a to drugie oko, ta pokrywająca je opuchlizna jeszcze bardziej opuchła, napęczniała, rozrosła się do takich rozmiarów jak nadeptywana powoli purchawka mająca lada moment pęknąć, jak ciasto włożone do piekarnika i rosnące coraz bardziej w foremce do rozsądzających ją rozmiarów, a ja czułem jakbym miał pod ta opuchlizna sporej wielkości basen, kolejne mazurskie jezioro, że pod nią jest zapowiedź kolejnego potopu, tak byłem smutny, bo przecież ja nikogo w życiu nie uderzyłem, ja który zawsze miałem alternatywne rozwiązania tego feralnego poranka byłem prawie pewien swojej kapitulacji, leżałem tak i smutek paraliżował mi nogi, patrzyłem się przed siebie i za siebie nie podnosząc się, chcąc umrzeć w tym samym miejscu gdzie popełniłem ten ohydny grzech, śnieg już nie padał, a musiało przestać sypać chwile po moim wielkim wejściu do tunelu, gdyż moje ślady wciąż na nim widniały, tylko moje i żadne inne, a potem zobaczyłem, że żadnych śladów wychodzących z tunelu nie ma, że w środku leżę tylko ja, a za moją głową widać trajektorię hamowania odbitą, jak ślady opon na asfalcie, miałem na nogach filcowe gumiaki i uśmiechnęła się moja zapuchnięta gęba, podniosłem się, jak nowo narodzony, rozradowany wybiegłem na chodnik i gdyby ktoś wtedy przechodził z pewnością podbiegłbym do niego afiszując się z ta moja obita twarzą, skacząc ze szczęścia i pokazując mu te moje siniaki, zadzierając głowę do góry z dumy, że ja nikomu nie dałem w mordę i nikt mi i że zawsze są alternatywne wyjścia nawet dla takich co lubią w mordę dać lub dostać wystarczy wejść mroźną nocą do nie posypanego piaskiem z solą tunelu, szedłem do domu i byłem wesoły bo nawet ja, który nikomu w życiu nie przyłożyłem, wiedziałem, jak to jest dostać, jak się czuje ten którego gęba nie szklanka i utwierdziłem się w przekonaniu, że nie ma jak alternatywne metody, a do naszej miejscowej gazetki napisałem list z podziękowaniem do dyrektora zakładu usług komunalnych, że tam w tunelu nie posypał, ze lód w tym miejscu był prawie tak błyszczący, jak na jeziorze, siedzimy z Jasiem na ziemi, pod tyłkami mamy reklamówki, żeby żaden z nas wilka nie dostał i kiedy wychylamy tak po kolejnej miarce przypomina mi się historia z dachem, jak to kilku facetów przyszło ściągnąć z niego starą, popękaną dachówkę, w jej miejsce mieli położyć nową ale ponieważ transport jeszcze nie dojechał zostawili tą robotę na później i to później przeciągnęło się na kolejne dwa tygodnie, a w ciągu tych czternastu dni były trzy ulewy, pech chciał, że najwięcej dachówek do wymiany było po tej stronie dachu gdzie swoje mieszkanie miał Jasiu, leżał on wygodnie na łóżku przytulając się do małżonki, gdy nagle pociekła niczym z kranika woda z sufitu i kap, kap na prześcieradło, na kołdrę, poduszki, na farbie porobiły się żółte zacieki, a sufit przypominał szare, deszczowe niebo, woda spadała wszędzie i przez dwie noce to Jasiu spał pod ceratą, krople o nią dudniły jakby rozbijały się o dobrze naciągnięty namiot, a Jasiu będąc pod nią był tak spocony, a jego małżonka taka mokra, że wspólnie wyglądali na przemoczonych, jakby nie tylko ten dach był dziurawy ale i cerata, w pokoju ustawili dwie, metalowe wanny przyniesione ze strychu i ta deszczówka szybko je wypełniała, więc przelewali ją do garnków, a z nich do butelek, bo taka deszczówka jest zdrowa, potem przegotowywali ją dwa razy i parzyli na niej herbatę, Jasiu to się w tych wannach kąpał, siedział w jednej z nich i mydlił całe ciało, a potem szybko biegł do drugiej, żeby się opłukać, któregoś dnia poprosili mnie, żebym mu pomógł wejść na dach, że on ma pomysł jak te ubytki po popękanych dachówkach wypełnić, weszliśmy ze strychu po drabinie i Jasiu na dziury nałożył reklamówki, te na których dzisiaj siedzimy, wiesz co Jasiu kocham swoją żonę, kiedyś spacerując trzymaliśmy się za ręce, a ja idąc tak u jej boku mijałem inne niewiasty i zapatrzony byłem w nie jak sroka w gnat, bo dla mnie Jasiu kobiety są, jak ogień pożaru, w który chcemy wskoczyć, jak wzburzona woda oceanów i mórz, w którą pragniemy się zanurzyć, silny wiatr dla którego nie raz mamy ochotę dać się ponieść, są, jak żywioły bez których nie sposób żyć, żywioły, których nie można opanować, którymi wciąż człowiek się zachwyca, a kto próbuje z nimi wygrać przegrywa i choć jestem żonaty ciągle mnie one fascynują, Jasiu otworzył następną butelkę, zerwał z niej korek zębami, odkąd się znamy to nie widziałem żeby kiedykolwiek nosił otwieracz, dzieciaki zawsze podbiegają do niego z butelką oranżady, wkłada on wtedy szyjkę butelki do ust i ciągnie ją do dołu wyciągając już bez kapsla, taka mała sztuczka, a ilu widzów przedstawienia, trzeba będzie obudzić Felka, włosy mu posiwiały, tak na twarzy to nie wygląda na swój wiek ale po chodzie, po jego ruchach człowiek myśli że dobiega siedemdziesiątki, idąc z domu nigdy się nie spieszy, zatrzymuje się przed wystawowymi szybami i zamiast wpatrywać w reklamowane w nich produkty używa ich jako luster, wyciąga z tylnej kieszeni spodni mały, plastikowy grzebyk i czesze tą swoją białą czuprynę, zaczesuje do góry, przejeżdża po niej palcami, w tych szybach wygląda niczym emerytowany Elwis i tak wędruje od sklepu do sklepu, aż zachodzi do spożywczego, w którym  pracuje jego żona, przy ladzie stoi piękna kobieta na tle wypełnionych pieczywem półek, w powietrzu unosi się zapach zbóż, ona wie po co on przyszedł, słyszy melodie „o mój rozmarynie rozwijaj się” nuconą przez niego pod nosem i choć jest stanowczo na nie, choć ze złości zaciska zęby powtarzając sobie po cichu, że tym razem będzie po jej myśli, że ona zrobi tak jak uważa, tak jak zrobić powinna, jej oczy wyglądają na takie, których nie sposób przebłagać i kiedy tak czeka na Felka wejście, na jego spojrzenie, które już przed progiem drzwi ma zamiar zdruzgotać, porazić niczym piorun drzewo, jak królowa swemu poddanemu wzrokiem zamknąć usta, Felek najpierw wpuszcza do środka swoją białą czuprynę, swoje gęste śnieżne włosy, które przez całą drogę tak pielęgnował, robił w nich przedziałek, to znowu czesał się bez, spuszczał je sobie na oczy, zawieszał za uszami niczym turban, zaplatał w warkoczyki, aby w końcu zaczesać do góry, żeby wyglądać jak Elwis, jak król rock n rolla, bo jego żonie na widok tych włosów postawionych na sztorc miękną nogi, bo ona zaczyna prawie omdlewać, ulatuje z niej cała stanowczość, łopocze rzęsami jak motylki swoimi skrzydłami, te włosy są niczym amnezja i kiedy Felek wystawia je zza rogu, kiedy zamiast niego widać tylko te włosy, to małżonka zapomina co tak naprawdę miała mu powiedzieć, czego zabronić, nie pamięta nic, tylko wyciąga ręce przed siebie jakby były z metalu, a Felek nosił na głowie magnes i wychodzi zza lady biegnąc w ich kierunku, aby zanurzyć w nich palce, Felek prosi ją wtedy o stówkę z jego emerytury lecz ona jest jak zahipnotyzowana, nie ma dla niej męża są tylko jego kudły, Felek sięga wtedy do kieszeni sklepowego fartucha i wyciąga jeden banknot, sto złotych nie więcej, bo choć są to jego pieniądze to nigdy małżonki nie okrada i śpiewa „o mój rozmarynie rozwijaj się” z jeszcze większym animuszem schodząc powoli po schodach, bo jego małżonka ciągle ma dłonie na jego głowie i jak tak stoją to wyglądają, jakby ona mu myła tą jego czuprynę, jakby robiła mu masaż, sprawia wrażenie jakby czegoś szukała, Felek jest o jeden stopień niżej, a żona ciągle w ślad za nim, dopiero kiedy odbiega on kilka kroków powraca do niej świadomość, otwiera oczy i widząc gdzie się znajduje powoli się cofa, a będąc przy drzwiach, jeszcze przed wejściem do sklepu widzi jak w oddali podskakują te białe włosy Felka, śnieżne, gęste włosy zaczesane do góry niczym u emerytowanego Elwisa, Felek powoli unosi głowę, na policzku odcisnęły mu się drewniane słoje, częstuję go papierosem bo wiem co to znaczy obudzić się z takiego snu jak on i nie posiadać fajki w kieszeni, sam też zapalam, tylko Jasiu odmawia siorbiąc spokojnie winko, czas mija nam bardzo powoli, żaden z nas nie ma zegarka, na budowie, w tym dużym dole gdzie kiedyś były fundamenty masarni i setki szczurzych nor siedzą robotnicy popijając ciepłą herbatę z termosów, łycha koparki zwisa nad ich głowami niczym zaciśnięta, boża pięść, zanim zaczęli tu kopać ogrodzili cały plac budowy drewnianymi sztachetami, nocą słychać było jak ktoś je wyrywa, ludzie tutaj dość wcześnie zaopatrują się w opał, sam wziąłem kilka i od razu spaliłem, właściciel budowy przyjechał następnego dnia i kazał swoim pracownikom postawić ogrodzenie z blachy, to też ponieśli, nie tak szybko jak drewno ale zabrali kawałek po kawałku i zanieśli na złom, teraz jest taka druciana brama i ciecia na budowie zatrudniono, przesiaduje on w przyczepie campingowej, którą również próbowano ukraść i żeby nie stróż to by ją pociągnęli, w tym wykopie to czasami słychać jeszcze piski szczurów, jak rozpoczęto Budowem to one poprzenosiły się do naszych piwnic, mieliśmy tutaj jednego sąsiada, który schodził na dół, schody do piwnic są jak w zamkowych lochach, mury wyglądają prawie identycznie jak w podziemiach zamków krzyżackich, ściany wilgotne, mnóstwo pajęczyn i grzyb, ten sąsiad jak już był na dole to gasił latarkę, stawał na samym końcu długiego korytarza tuż przy włączniku światła, a w dłoni trzymał szpadel, stał i wytężał słuch, bo nic nie było widać, zapach gnijących ziemniaków mieszał się ze smrodem ekskrementów, gdyż u nas w piwnicach biegną stare rury kanalizacyjne, sąsiad był wielkim mężczyzną, czając się w ciemnościach piwnicznego korytarza musiał się trochę garbić żeby głową nie wpaść w rozwieszone tuż pod sufitem pajęczyny, powoli oddychał przez nos, po kilkunastu minutach słyszał jak szczury zaczynają wychodzić ze swych nor, podnosił wtedy szpadel do góry jakby trzymał w rękach miecz i chciał zagłębić jego ostrze w ciepłe, żyjące ciało i kiedy słyszał coraz wyraźniejszy pisk i chrobot, kiedy czuł ten szczurzy smród bardzo blisko siebie, zapalał światło i uderzał szpadlem w biegające po podłodze gryzonie, przecinał je szpadlem na pół lecz było ich tak dużo, że nie bały się one sąsiada, chodząc po rurach  skakały na jego barki i gryzły go w szyję, łaziły mu po ubraniu, a on jak później opowiadał czuł się niczym Popiel lecz nie przestawał walić szpadlem, po twarzy spływał pot i nieduże szczurze języczki go zlizywały potem gryzonie uciekały, zostawał tylko on i śmiertelne ofiary jego uderzeń, ten nasz sąsiad szedł do tej piwnicy każdego dnia, raz wpuszczono do niej kota lecz szczury go zagryzły, sąsiad mówił, że widział tam gryzonie wielkości dwóch kotów razem wziętych i  uwierzono mu dopiero kiedy zabił jednego z nich, schodził do piwnicy i po niecałej godzinie wychodził z workiem wypchanym po brzegi, z takim workiem jaki ja zaniosłem dzisiaj Zyskowej, z tego wora ulatniał się szczurzy smród, nie wszystkie szczury udało się mojemu sąsiadowi wybić lecz później wyczuwając jego zapach szybko uciekały do swych nor, z których żaden z nich nie wychodził i nawet ciemności oraz głód nie potrafiły ich do tego zmusić, bo szczury to inteligentne zwierzęta, na budowie przerwa, robotnicy jedzą w ciszy kanapki, jest ich trzech jak nas, z deski i dwóch dużych kamieni zrobili sobie ławkę, w metalowych kubkach paruje herbata, Jasiu unosi plastikowy kubeczek i uśmiechając się przepija do nich, robimy z Felkiem to samo, chyba jest już południe, słońce skryło się za chmurami, więc nie widać z której strony świeci, bo kiedy jest za chlewikami to znaczy, że przed dwunastą, a jak ogrzewa je od frontu to już musi być po południu, na budowie to rożnie siadają do posiłków, wiec trudno powiedzieć patrząc na ich dzienną rutynę pracy, która godzina, wrony obsiadły drzewa rosnące wzdłuż chodników, kraczą wzajemnie się przekrzykując, na drzewach aż ciemno jakby gałęzie pokrywały czarne liście, u nas w miasteczku jest taki park, dziwny park bo nie ma w nim ani jednego drzewka, są kwiatki i ścieżki usypane z piasku, stoją ławeczki, a wszystkie drzewa rosną przy otaczających ten park chodnikach i wrony tak pod wieczór zlatują zimą w ich łyse korony, czepiają się gałązek nóżkami, słychać skrzeczenie, a gałęzie poruszają się jakby wiał silny wiatr, uginają się jak pod ciężarem czarnego śniegu, ptaki siedząc patrzą z góry na ludzi idących lub wracających z kościoła bądź sklepu, na spacerującą młodzież i tak znienacka, nagle jak uderzenie pioruna spada na chodnikowa płytę biała maź potem następna, aż po krótkiej chwili następuje deszcz ptasiego gówna, jego toksyczne krople trafiają w kurtki przechodniów, we włosy dziewcząt i chłopców, w buty maszerujących, a oni przebiegają pod drzewami jak przez ścieżkę zdrowia, nie cofają się tylko biegną do przodu i dopiero wychodząc na nie zadrzewioną przestrzeń zatrzymują się, żeby polizać swoje rany, prawie ze łzami w oczach ścierają chusteczkami szybko zasychające białe plamy, wykruszają ptasie fekalia z włosów biorąc między palce i wałkując w nieskończoność, przybliżają później te palce do nosa, żeby sprawdzić jak to śmierdzi, a cuchnie potwornie, niektórzy przechodzą obok tego obojętnie mówiąc, że to na szczęście, na chodniku zawsze jest biało-żółta plama, jakby ktoś rozlał farbę, tą plamę nie sposób zetrzeć, wrony jak się wysrają to robi się ciszej, te drzewa to taki ptasi wychodek w centrum miasteczka, najzabawniej jest w święta bo wszyscy idący do kościoła przechodzą na chodnik po drugiej stronie ulicy, kiedyś burmistrz zaproponował, aby i tam posadzić drzewa, dla poprawienia w oczach turystów wizerunku miasteczka, nawet wkopano tam sadzonki ale już po nocy żadnej z nich nie było, mówią u nas, że tam gdzie pojawia się ta czarna, wronia chmura, ten skrzeczący obłok przysłaniający słoneczne promienie, będący niczym ciemna plama oleju na jasnym błękicie niebiańskich wód, to tam w tym miejscu nad którym krąży ktoś umrze bądź już umiera, kiedyś stado wron przez kilka dni zajmowało niebieską przestrzeń nad naszym blokiem, fruwały one na okrągło, nie wszystkie, bo te które się zmęczyły siadały na pordzewiałych rynnach, na zbiorczej antenie, pamiętam jak nauczyciel strzelał w nie z procy, gdyż była transmisja z jakiegoś meczu piłkarskiego, a ten ich odpoczynek powodował duże zakłócenia, schylał się nad piaskownicą i grzebał w wypełniającym ją piasku, jakby robaków na ryby szukał tylko miejsce nie te i kiedy się prostował trzymał w palcach duży kamień, na wilgotnym piasku leżała ich cała kupka, czyli wiedział, że nie trafi, że ten kamień wystrzelony z procy poszybuje gdzieś hen daleko nad dachem, naciągał gumę i stał tak długo celując jakby był na polowaniu bo ten nasz nauczyciel jest również myśliwym, w kółku łowieckim ma swoje trofea, w mieszkaniu trzyma tylko skórę dzika, czasami jego pociechy trzepią ją na ogrodzeniu placu budowy, a ten nasz belfer wychyla się z okna i jak widzi kogoś idącego przez podwórko to mówi, że on go ustrzelił, że był to największy dzik w tych mazurskich lasach rosnących w pobliżu naszego miasteczka, że za pierwszym strzałem trafił go w skroń, że ten jego pierwszy strzał był jak nokautujący cios Tysona, jak bramka w ostatniej minucie finału ligi mistrzów zdobyta przez norweskiego gracza drużyny przegrywającej przez prawie dziewięćdziesiąt minut, bo on również z tym dzikiem przegrywał, przez dobre trzy godziny robiono na niego nagonkę, zamknięto go w pierścieniu, który ciągle się zacieśniał, a ta dzika świnia ciągle uciekała, któryś z nauczyciela kolegów swoim wystrzałem drasną ją w nogę, spuszczone psy kąsały zmęczone ciało lecz duch walki stale w tym dziku był i tropiono go tak bez ustanku, aż natknął się na lufę strzelby naszego sąsiada, parł na niego, a w oczach zwierzęcia był brak strachu, jakiejkolwiek pretensji, w tych zagłębionych w szczecinie źrenicach palił się żar walki o życie, walki w samoobronie, tego że była to ciężarna locha nauczyciel już nie wspominał, patrzył tylko przez okno jak jego dzieci otrzepują tą skórę z kurzu, uśmiechał się i przewracał kartki położonego na parapecie podręcznika biologii przygotowując się do jutrzejszych lekcji, kiedy tak mierzył w te wronie ciała ptaki się ciągle zmieniały, jedne lądowały, aby drugie mogły wzbić się w powietrze zastępując te pierwsze i w końcu nauczyciel puścił tą gumę, jej świst wyrzucił kamień z dużą prędkością, a ten poszybował niżej niż sąsiad się spodziewał i zbił jego okno w dużym pokoju, góra kamieni w piaskownicy była niczym usypany grób, w którym belfer pochwal swoją chorą dumę, wrony głośniej zakrakały i dalej kontynuowały ten swój podniebny taniec, ten mecz hokeja na lodzie gdzie zardzewiałe rynny i zbiorcza antena były ławkami rezerwowych, a powietrzna przestrzeń areną lodowiska, dwa dni później zmarł krawiec, dzierżawił on malutki pokoik w mieszkaniu nauczyciela, nie wyzionął on ducha w swoim warsztacie lecz w mieszkaniu na jednym z dwóch osiedli miasteczka, ten krawiec szył mi garnitur do pierwszej komunii oraz do ślubu, miał taką niedużą, białą kredę, kreślił nią po ubraniach jak nauczyciel po tablicy, przy oknie postawił maszynę, pod nią był metalowy pedał, też miałem podobną w domu i jak dłużej człowiek popracował to czuł się niczym kolarz, tak bolały mięśnie nóg, ten nasz krawiec zawsze w ustach trzymał igły bo on nigdy nie miał poduszeczki, w którą mógłby je powbijać, a jak brał miarę to szczerzył zęby i srebrne igły współgrały ze srebrnym kolorem jego sztucznej klawiatury, przyjeżdżał do pracy rowerem, niedużym składakiem, na kierownicy wisiała szmaciana torba, kłaniał się wszystkim i wchodząc po schodach ciągnął ten swój jednoślad na górę, a torba uderzała w drewniane szczebelki schodów niczym palce w struny harfy, ten krawiec swoim zawodem zaraził mnie, jak już stałem na środku jego warsztatu, kiedy zbliżał swą kłującą twarz do mego ciała, aby jak najdokładniej pobrać miarę, wpatrywałem się w każdy jego ruch, twarz zdradzającą skupienie, w palce kreślące białą kredą jakieś linie, strzałki i cyfry na dużych częściach materiału, na nożyczki, którymi odcinał niepotrzebne skrawki niczym fryzjer za długie włosy, precyzyjnie i powoli, stałem na baczność, a kiedy pewnego razu powiedział, że już skończył, że mogę już iść i jutro będzie wszystko gotowe, pobiegłem szybko do domu, zamknąłem się w swoim pokoju i zacząłem odtwarzać z pamięci to co u niego zobaczyłem, wziąłem materiał i ciąłem, na maszynie wszystko pozszywałem, a o poranku siedziałem pod drzwiami mieszkania nauczyciela w którym, w maleńkim pokoiku, krawiec miał swój warsztat, czekając na niego, trzymając pod pachą moje dzieło, a on kiedy wszedł po schodach wraz ze składakiem, ze szmacianą torbą, kiedy już stanął naprzeciwko drzwi, aby wsunąć klucz w ich zamek, żeby otworzyć ten stary, zapomniany warsztat, w którym obsługiwani byli już tylko moi sąsiedzi, obrócił się do mnie nieogoloną twarzą i powiedział przez łzy, że on wie, on od razu wiedział, iż będę jego następcą, przedłużeniem jego życia i wtedy wyciągnąłem to trzymane pod bokiem ubranie rozwijając je niczym perski dywan i jego oczom ukazał się garnitur, wtedy on wyciągnął zawartość szmacianej torby, a był nią identyczny garnitur jak ten przyniesiony przeze mnie tylko materiał miał kolor granatowy, tym się różniły, krawiec przytulił mnie bardzo mocno mówiąc, że jestem jego drugim dzieckiem którego pragnął, że ze mnie będzie człowiek nie jak jego syn, który całymi dniami siedzi pod monopolowym i pije, że on chciał swoje jedyne dziecko bycia krawcem nauczyć ale synowi ciągle trzęsą się ręce, a gdy wychodzi się poleczyć to wraca późnym wieczorem i jest tak pijany, że po przekroczeniu progu mieszkania osuwa się prawie natychmiast na podłogę, a z rana dejavu, później krawcowi urodził się kolejny syn, jakby bóg wysłuchał jego próśb bo nasz krawiec to był z bogiem za pan brat, modlił się w swoim warsztacie, jak w niewielkiej kapliczce, często można go było zastać na klęczkach, w skrawkach tych wszystkich różnokolorowych materiałów, nici, z igłami w buzi, klęczał i z bogiem rozmawiał, a przed nim stała jego maszyna niczym kościelny ołtarz, nasz krawiec chciał wstąpić kiedyś do zakonu lecz później postanowił, że będzie szyć, robić ubrania, zaszywać dziury w spodniach jak ksiądz spowiedzią ceruje dusze swoich parafian, krawiec pokochał pewną niewiastę i z rodziną chciał żyć, kiedy zmarł, jego młodszy syn miał dziesięć lat, siedzą te wrony na drzewach niedaleko chlewików i nic sobie nie robią z niezadowolenia ludzi, którym zanieczyściły wyjściowe ubrania, bujają się na cienkich gałązkach i tak jakby były gdzie indziej, jakbyśmy tylko my je widzieli, my przyglądamy się im, a one nas ignorują, nie widzą tak jakby nasz wzrok przechodził przez nie jak przez szybę okna, Felek wyciągnął z kieszeni kanapkę zrobiona w domu i częstuje, ja to odmawiam, czuję się syty, zresztą jak pije to nie jem, Jasiu podobnie, wiec Felek rzuca kanapką w te wrony, a one zrywają się z gałęzi, jakby kot je stamtąd przegonił, podlatują do pieczywa, bija się o dwa kawałki boczku przykryte dwoma połówkami bułki, dzioby usmarowane masłem kraczą połykając chciwie, każdy oderwany w walce kęs, aż w końcu kanapka robi się mała i jedna z wron ulatuje z nią gdzieś daleko niknąc powoli na tle szarego nieba, tylko kilka ptaków udaje się za nią w pogoń, patrzę się na te wrony i myślę sobie, że one zauważą nas dopiero jak będziemy dla nich jedzeniem, jak przeistoczymy się w pokarm, opadniemy z sił i nie będziemy mogli się bronić, że one są zwiastunami anioła śmierci, po prostu latają nad tym miejscem gdzie czują trupa, gdzie jest jeszcze nie zakopana kupa mięsa, dlatego nie ma ich na cmentarzach, Jasiu polewa po następnej miarce, tą to wypijam naprawdę w ekspresowym tempie,  teraz Jasia oczy są mętne, zamulone jak płytka woda jednej z odnóg rzeki znajdującej się przy ogrodach działkowych, ta woda to była przezroczysta dopiero tak późną jesienią lub na początku wiosny, wtedy widać było w niej ryby, raki, małe żabki przeskakujące do niej z kanałów melioracyjnych, a tak prawie na okrągło ktoś się w niej kąpał, do jeziora jest daleko, więc duża ilość dzieci przychodziła tu nad zakręt, mała polana tuż przy działkach była zawsze zapełniona, ludzie schodzili powoli z niedużej lecz stromej skarpy i od razu lądowali po kostki w piaszczystym dnie rzeki, woda sięgała im poniżej kolan, brodzili po niej, niektórzy się w niej kładli leżąc na brzuchu jak krokodyle, dzieciarnia pluskała się i piszczała, trzeba było przejść spory kawałek chcąc popływać, kilka metrów od brzegu głębokość rzeki nadawała się do nurkowania lecz maluchy zostawały przy skarpie ciągle zanurzając dłonie w lepkim piasku, rzucając mułem, tarzając w wodzie, która zaczynała przypominać błoto, wysychający wodopój gdzieś w Afryce, Jasiu obejmuje Felka za szyje i całuje go w policzek, ja mu podaję dłoń wiedząc, że i tak na mnie poczeka bo będę szedł w tym samym kierunku co on, na budowie koparka zagłębia łychę w szary piasek, robotnicy szybko przerzucają go szpadlami lecz i tak nie nadążają za maszyna, te dłonie robotników są takie jak moje, ciemne jak rozkopywana przez nich ziemia, ściskają rączki szpadli, jakby się z nimi urodzili, pod bluzkami widać zarys mięśni grzbietu, w rękawach prężą się bicepsy, a ile taki robotnik zje, cały chuj, a może nawet nie to, wypić to on potrafi ale z jedzeniem to już u niego krucho, przez chmury zaczyna przebijać słońce, nieśmiało jakby budziło się ze snu otwierając najpierw jedno oko, to szare prześcieradło pokrywające niebo powoli się przeciera, widać coraz więcej dziur, coraz więcej prześwitów, musi już być po południu, a przecież obiecałem ogrodnikowi, nie to on  obiecał mi, że jak będzie praca to mogę zacząć choćby od dzisiaj, a ja obiecałem sobie, że będę się dowiadywał u niego codziennie, Felek rozlewa po kubeczku przyniesionej wódki, muszę najpierw podnieść te dwie butelki po winie, schować je do reklamówki, a potem położyć na półkę w chlewiku może będą na jutro, zresztą w moim chlewiku to już leżą tylko te puste butelki, dobrze, że zima się kończy, tego roku było naprawdę ciężko, chodziłem po hurtowniach i prosiłem o drewniane palety, te które były już nadłamane lub drewno wyglądało na słabe, żeby udźwignąć kolejny ciężar, a zakład nie mógł już ich nareperować, jak mi dano to niosłem ją uradowany pod pacha jak ten garnitur do krawca, zanosiłem pod chlewiki i biegłem po następną, często brałem je z hurtowni za miasteczkiem i tak znosiłem je niczym mrówka zapasy do swego mrowiska, a potem brałem siekierę i waliłem w nie obuchem, z desek wybijałem gwoździe, rąbałem je jak były za długie i szybko biegłem z nimi do mieszkania, rozpalałem w piecu i wrzucałem do ognia kawałek po kawałku, kafle się nie zdążyły do końca nagrzać, a tych palet zaczynało brakować taki ogień był łapczywy, a pokoje mamy wysokie i to ciepło leciało gdzieś pod sufit, nad żyrandole, córki siedziały przy stole w kurtkach, a żona ubrana w stary sweter z włóczki krzyczała, że to wszystko moja wina, oczy mi wtedy wilgotniały, brałem sanki najmłodszej córki kładąc na nich siekierę i ciągnąłem je w kierunku wyspy, przez zamarzniętą rzekę, na której były wydeptane przez innych w śniegu świeże ścieżki, wśród drzew niósł się odgłos uderzeń ostrza siekiery o pień, ciemność ukrywała naszą tożsamość i gdyby nie ślady na pokrywającym lód śniegu oraz hałas wycinki nikt by nie wiedział o naszej obecności, potem ciągnąłem sanki przez działki modląc się, aby księżyc pozostał za chmurami, żeby noc nie pojaśniała, idąc ściskałem w dłoni trzonek siekiery gotowy bronić tego co wiozłem, wchodząc na podwórko patrzyłem w okna czy aby na pewno w ciemnych szybach nie ma ciekawskich oczu, wciągałem sanki z drewnem pod sam piec jakbym był świętym mikołajem przywożącym prezenty, powtórnie rozpalałem ogień zatapiając w nim pachnące żywicą kawałki drewna, paląc w nim swój strach, że ktoś mógł mnie na tej kradzieży przyłapać i kiedy znikała cała zawartość sanek uspokajałem się lecz tylko na moment, gdyż te trochę bardziej nagrzane kafle pieca wytwarzały wciąż za mało ciepła, tak jakby nalewana do pustej wanny woda zaczynała wypełniać ja od góry, a nie dna tak samo to ciepło, żeby je poczuć trzeba  było wejść na drabinę, wystawić głowę ponad żyrandol, żeby ktoś wtedy odwrócił pokój do góry nogami to byśmy mieli tego ciepła po kostki, córki miały już na dłoniach rękawiczki, ciepłe czapeczki kupione na rynku od ruskich, kozaczki z wystającym futerkiem, a małżonka na sweter założyła kożuszek, stopy były w wełnianych skarpetkach, siedziała i buzia się jej nie zamykała, że im to zimno, a mnie to wino grzeje, wyszedłem w ten czas z domu, a kiedy zamykałem drzwi tyle mi wody napłynęło do oczu, wszystko widziałem jakbym był na dnie rzeczki, pod wodą jeziora dotykał plecami wodorostów i wpatrywał się przez wodę w słoneczne niebo, w rozmazane twarze tych, których tułowia stoją nad, na ich nogi lekko i z gracja stąpające po zielonym dywanie wodnej roślinności, szczypało mnie w oczy, a ja mrugałem powiekami chcąc poprawić ostrość obrazu, podniosłem dłonie i tarłem nimi źrenice, jakby coś mi w nie wpadło, jakby naleciało do nich szamponu, piasku wzniesionego przez wiatr, aż rozpłakałem się, porządnie się poryczałem, idąc w kierunku chlewików ocierałem rękawami brudnej kurtki policzki wiedząc, że muszę to zrobić, w dłoni ściskałem ostrze siekiery, wbijało się ono w ma skórę, a ja biegłem do chlewików, tam gdzie przy ścianie, za którą była kiedyś nasza litera „u” otwarte z kreska, przy tym białym murze, który uczynił z naszej literki „u” otwarte z kreska literę „ó” zamknięte z kreską, tam gdzie tą kreską były chlewiki, pędziłem, gdyż stała tutaj ciągle ta kanapa sąsiada, leżała na niej deska, w oparciu były niewielkie dziurki i przez te otworki gąbka oparcia nasiąkła wilgocią, a po prawej stronie oparcia zerwana była tapicerka i wyrwany duży kawałek tej gąbki ponieważ pewnego razu nasz przyjaciel Grzegorz był tak spragniony, tak go suszyło w gardle, miał tak popękane wargi, że kiedy zobaczył jak my siadamy na kanapie i opierając się wyciskamy z jej gąbki wodniste krople, złapał palcami za materiał i zdarł go łapczywie, jak dzieci rozpakowujące w wigilie prezenty, jak rozochocony mężczyzna kobiecą bieliznę i wyrwał kawał tej gąbki, ściskając go w dłoni trzymał nad szeroko rozwartymi ustami wyglądając niczym duże pisklę z otwartym dziobkiem, domagające się pokarmu, z jego dłoni ciurkiem leciała woda, a my przyglądaliśmy się jak pracuje jego krtań, Grzegorz zmieniał się niczym podlewany po długiej suszy kwiatek, prostował się, wargi będące uprzednio jak popękana, sucha ziemia poczerwieniały, oczy wcześniej zapadnięte powróciły na swoje miejsce, wycisnął całą gąbkę, aż do ostatniej kropli i nic nie uronił, wytarł buzię w sweter i dziękując pomaszerował chodnikiem, przybiegłem i stanąłem nad tą kanapą, a sapałem jakbym pokonał jakiś maratoński dystans, ręce mi się trzęsły lecz podniosłem siekierę, wziąłem pierwszy zamach, a potem przyszły następne i rąbałem tak na oślep gdzie popadło, uderzenia były głuche jak te, których od poniedziałku do piątku słuchaliśmy wraz z dziećmi i małżonką w dużym pokoju naszego mieszkania, za ścianą był sklep masarski i zawsze w dni robocze tak około siódmej trzydzieści jego właściciel porcjował mięso, walił siekierą jak kowal w kowadło i ciągle krzyczał dodając sobie animuszu „a masz ty kurwo już więcej mi nie uciekniesz”, pan Pic, bo tak miał na nazwisko prowadził również hodowlę świń, a te świnki to przecież inteligentne zwierzęta i kiedy przychodził czas uboju, czując kres swego żywota, wykorzystywały dziurę w chlewie i hyc przez nią na łąkę, a z łąki do miasta, a tam ktoś się już nimi opiekował, zanim naprawił chlew dziesięć świń mu uciekło i nigdy ich już nie odnalazł, jak już skończyłem zabrałem wszystko do mieszkania, wrzucając do pieca kawałek po kawałku miałem wrażenie, jakbym palił jakiś album rodzinny, ogień syczał, w jego płomieniach oglądałem film z niedalekiej przeszłości, a kiedy obejrzałem się do tylu to radośnie podskoczyłem widząc, że moje panie zaczynają w końcu się rozbierać, zrzucać z siebie grube, zimowe ubrania, że czerwienią się na policzkach od ciepła bijącego z tych poniemieckich kafli, zagrożonych wymarciem jak moje pokolenie, ostatni miarka i idę do ogrodnika, Felek kiwa się na boki, rozlewa wódkę z plastikowego kubeczka, jakby pił na pokładzie statku w czasie sztormu, Felek to trochę przypomina ten jego rozmaryn, o którym tak ciągle podśpiewuje, ten rozmaryn, który jest wiecznie zielony, rozmaryn o wonnych liściach, bo Felek jest cały czas pijany i ciągle pachnie alkoholem, jakby to nim, a nie wodą po goleniu spryskiwał rano policzki i szyje, dobra trzeba iść, zapalę sobie w drodze papierosa, Felkowi to wsadzę go do ust i podpalę, bo jak mu dam do kieszeni to o nim zapomni, idziemy razem chodnikiem, po lewej stronie stoi stary sąd, obecnie są w nim mieszkania, a ostatnią literą prawa jest mieszkający w nim wraz z małżonką emerytowany sędzia, jego kobieta ma coś z nogami, jest bardzo milutka, kiedy jeszcze chodziła to uśmiechała się do każdej napotkanej osoby, po prostu szczerze się uśmiechała, skromnie i radośnie zarazem, wcale nie prosząc o to aby ktokolwiek jej ten uśmiech oddawał, prowadzała na smyczy dużego wilczura, wyglądającego przy niej niczym dog, niewielka starsza pani trzymająca na smyczy psa sięgającego jej swoim grzbietem prawie do skroni, prowadzała go po mieście niczym kucyka, brała na zakupy, wchodząc do sklepu zostawiała na zewnątrz, a on stał i czekał niczym przywiązany do ogrodzenia zajazdu koń na swego jeźdźca, wychodząc z zakupami spoglądała radośnie w jego ślepia i zarzucała mu na grzbiet wypchane po brzegi reklamówki, głaskała, drapała za uchem, a potem wracali razem do domu, ciężko wspinali się po schodach na drugie piętro, ona wchodziła pierwsza, a pies za nią ciągle swą panią asekurując, gdyż była już ona wiekową staruszką, kiedy zachorowała na nogi jej mąż zaczął wychodzić z wilczurem na spacery lecz co to były za przechadzki, pies szarpał, ciągnął do przodu lub się zapierał nie chcąc dalej iść, sędzia mamrotał pod nosem, że on reprezentuje prawo, że pies powinien się słuchać bo inaczej wyda na niego surowy wyrok, wilczur szczerzył kły robiąc po swojemu, w mieszkaniu stale siedział przy pani liżąc jej stopy, kładł głowę na jej piersiach i szukał w oczach tego wesołego spojrzenia, wychodził bezchmurną nocą na balkon i wył do księżyca, a z granatowego nieba spadały gwiazdy i lecąc ku ziemi powoli gasły, niektórzy mówili, że pies je połyka, w końcu musiano wilczura zabrać, ponieważ i sędzia zaniemógł, a ci którzy sprowadzali go na dół do furgonetki schroniska opowiadali, że staruszka tylko się do niego uśmiechnęła, tak po swojemu i chyba on zrozumiał,  idziemy z Felkiem chodnikiem w kierunku drewutni, takiego niewielkiego sklepiku z winami, przychodzą tu różni ludzie przeważnie mężczyźni, choć trafiaj się również kobiety, wszyscy wchodzą do sklepu, kupują wino lecz nie odchodzą z nim za daleko, tuż za sklepem rośnie duży dąb i wszyscy ci z alkoholem lub bez, bo i jedni i drudzy chcą się napić, stają za szerokim pniem drzewa, wokół którego leży taka ilość korków od wina jakby tam ciągle była jesień i stale na ziemię sypały się żołędzie, za tym dębem jest prawie taka atmosfera jak w knajpie, sami swoi, stoją, butelka krąży wkoło, gdy ci co nie mają teraz za co pic będą mięli jutro lub później, z kolei tym którzy dzisiaj stawiają skończą się pieniążki, każdy jest tam mile widziany, czasami dochodzi do bójek lecz są one szybkie, żadnej dramaturgii, jedna wielka komedia, ten który pierwszy trafi wygrywa, dwóch facetów łapiących się za kołnierze gdzieś na uboczu, bo tak naprawce te potyczki nikogo już nie interesują, ci co stoją w kole nie przerywają konsumpcji wina, nikt tym walkom się nie przygląda, tak jakby na ringu, umieszczonym w kilkutysięcznej hali, stało naprzeciwko siebie dwóch bokserów, widzowie odwróceni są do nich plecami, nie dopingują, krzyczą czasami lecz nie „przywal mu”, a raczej „daj spokój i choć się napij”, wygląda to niczym przepychanki w piaskownicy, po których walczący i tak zostaną przyjaciółmi, Felek idzie za drewutnię, ma przecież prawie ćwiartkę wódki, a to jest niezłe wpisowe, to jak mieć karetę w pokera, może spokojnie czekać co inni pokażą, ilu jeszcze dzisiaj wejdzie do gry, choć i tak pić będą wszyscy, identycznie jest na meczach piłki nożnej w naszym miasteczku, kibice siedzą na trybunach, za ich plecami cicho szemrze rzeczka, po murawie stadionu biega dwudziestu dwóch zawodników, a drewniane ławki trybun niczym te w amfiteatrze wypełniają się powoli widzami spektaklu, trybuny są zadaszone, wiec nawet jak pada zawsze jest na nich komplet, ci którzy przyszli bądź przyjechali z drużyną gości wyciągają z reklamówek, szmacianych toreb, plecaków, średniej wielkości tekturowych kartonów, pieczone mięso, napoje, sałatki warzywne, zerwane z działek lub kupione pomidory, rybę co to niedawno złowili, oczyścili i usmażyli, aż paruje z niej to gorąco patelni, cebulę, sól i pieprz, a na końcu ci wierni swojej drużynie sympatycy futbolu, wyciągają wódkę, dużo wódki jakby zamiast na mecz przyjechali na wesele lub na stypę, gdyż po lewej stronie, dwadzieścia metrów od murawy treningowego boiska znajdującego się tuż obok stadionu jest cmentarz, siadają wygodnie, odkręcają butelki i kiedy zabrzmi pierwszy gwizdek zaczynają rozlewać gorzałkę, jeden przepija do drugiego, tworzą się kilkuosobowe grupki, niewielkie drużyny, tak jakby to oni zaraz mieli wybiec na murawę i zastąpić profesjonalnych zawodników wolno kopiących piłkę, piłkarzy z których wielu jeszcze wczoraj siedziało do późnych godzin wieczornych w knajpach i nocnych klubach, wlewają wódeczkę w szklanki i podają jeden drugiemu, a wraz ze szklanką papierowy talerzyk z zagryzką, nosy robią im się czerwone, zaczynają śpiewać, wznoszą okrzyki na część swojej drużyny pytając, aby się upewnić czy ich drużyna to ci grający na zielono, czy ci w strojach niebieskich i tak po kilkudziesięciu minutach robi się na trybunach niezła biesiada, która trwa i trwa, a jak mecz się kończy to do kibiców dosiadają się zawodnicy i wszyscy mają co pić, Felek znikną w tłumie żarliwie dyskutujących, bo tam za dębem ciągle jest jakaś debata, idę do ogrodnika, ma on swój ogród i szklarnię tuż za kinem, kino to było w naszym miasteczku lepsze niż w wojewódzkim, dusza sala i balkon ale od momentu kiedy pojawiły się odtwarzacze video spadło zainteresowanie seansami filmowymi, bo to nasze kino puszczało zawsze filmy ambitne, takie po których człowiek wychodził z sali projekcyjnej i nawet jak już przyzwyczaił oczy do światła dziennego to i tak ciągle widział ten film, klatka po klatce, jakby ktoś przeciągał mu tuż przed nosem taśmę filmową, szedł taki człowiek do domu i siadając za stołem, mając postawiony przed sobą talerz rosołu nie jadł, gdyż ciągle był w kinie, wcielał się w głównego bohatera, ciągnął rękę do siebie jakby napinał cięciwę łuku, był gotowy walczyć o sprawiedliwość, czuł, że jest wolny, ja to często lubiłem wcielać się w skórę czarnych charakterów starając się je zrozumieć, bo nawet jak robisz źle, jak sprawiasz komuś ból, to musisz mięć ku temu powody, często tym czarnym charakterom wystarczył jeden kobiecy pocałunek, aby zaobserwować w ich oczach przemianę i szkoda mi było tych ciemnych typów, którym nikt nie wierzył, że teraz chcieli by dobrze, że musieli ginąć, aby udowodnić innym, że chcą, a raczej chcieli, zmienić swoje życie, że nikt oprócz tej jednej niewiasty im nie ufał, a oni byli jeszcze za słabi, aby to ich ocaliło, musieli się upewnić, że to nie jest złudzenie chodząc i obserwując spojrzenia innych, nigdy nie wpatrując się w lustro, ogrodnik będzie za jakieś piętnaście minut, wiec poczekam tu na niego i zapalę papierosa, jak tak się zaciągam to mi jakoś lepiej na duszy, lżej, uspokajam się bardziej, ogrodnik to mnie szanuje, wie, że dobry ze mnie pracownik, kiedyś skopałem mu cały ogród w ciągu dwóch godzin, a ten ogród to wielkością przypomina to boisko treningowe przy stadionie, jak wziąłem w ręce szpadel to wbijałem go w ziemię i przerzucałem ją, aż nie skończyłem, a on stał w drzwiach swojego domu trzymając stoper w ręku, jakbym bił rekord świata, jakby był moim trenerem, przyglądał mi się i od tego patrzenia, aż sam się zmęczył i usiadł na schodkach prowadzących do jego czterech pokoi z kuchnią i dwoma łazienkami, a spocił się od tego wytrzeszczania oczu bardziej niż ja, wpychałem szpadel w ziemie jak widelec w duży kawałek sernika, w mej fifce tlił się papieros, a ja za każdym zaciągnięciem czułem się tak, jak gdyby wstępowały we mnie nowe siły i kopalem, spulchniałem tą ziemię jak dżdżownica, jakbym ją zjadał, a później srał nią pod siebie, ogrodnik pijąc herbatę nie spuszczał mnie z oka, zerkał to na mnie, to znów na stoper, a kiedy skończyłem podszedł do mnie i spytał czy nie chciałbym się u niego wykąpać, zapłacił mi wtedy od godziny i był to dla niego złoty interes, ja miałem zaledwie na papierosy, potem gdy przychodziłem pytać o robotę dawał mi pracę na tydzień lub dwa i choć wiedział, że dobry ze mnie pracownik nigdy nie zatrudnił, mówił, że to dobrze mi i jemu, bo takie są prawa ekonomii, dzisiaj pojechał w interesach do sąsiedniego miasta, papieros mi się kończy, a go jeszcze nie ma, zapale następnego, jak palę to czas szybciej płynie, niedaleko jego szklarni jest plac targowy, raz w tygodniu można tam kupić prawie wszystko po okazyjnych cenach, wcześniej większość produktów była ruska teraz Rosjan na rynku mniej, a jak już są to sprzedają wszystko, oprócz wódki i fajek, produkcji chińskiej, kiedyś sobie buty na targu kupiłem, tanie i wyglądały na modne, ubrałem do tych moich przykrótkich spodni i pasowały jak ulał lecz po dwóch tygodniach kratki w piętach się zapadły i buty zaczęły dziurawić mi skarpetki, obcierały tak mocno, że jak raz wracałem z ryb to skakałem na zmianę raz na lewej, raz na prawej nodze, a ci co mnie mijali na chodniku pytali czy jakaś duża ryba siłując się ze mną nie wciągnęła mnie przypadkiem do wody, a teraz wytrząsam z uszu szum tej rzeki, w której przyszło mi się niespodziewanie wykąpać, wyciągnąłem z tych butów wkładki i powpychałem pomiędzy puste pola tej szachownicy na pięcie złożone w kwadraty kawałki gazety, tak, żeby krawędzie tych pól nie zapadały się do środka i poszedłem na próbny spacer lecz ta gazeta wzięła i mi nasiąkła wodą, bo podeszwy butów trochę przemakały i to trochę wystarczyło, szedłem chodnikiem jakbym miał przymocowane do stóp ciężarki, ledwo unosiłem nogi, w domu powyciągałem gazety, zakleiłem podeszwy, nawsadzałem kolejną porcję prasy i zalałem silikonem, położyłem na to wkładki i chodzę w tych butach do dziś, przyjechał, chyba kupił sobie nowy samochód bo w tym co go właśnie parkuje to go jeszcze za kierownicą nie widziałem, zobaczył mnie i się uśmiecha, to chyba dobry znak, podajemy sobie ręce, mówi, że musi najpierw zajrzeć do domu ale za momencik będzie i wtedy pogadamy, zanim zdążył wejść na schody wybiegła mu naprzeciw jego małżonka i już przed progiem pyta czy kupił, on twierdząco kiwa głową i wpadają sobie w ramiona ucieszeni ze swego nowego dziecka, zaraz pewnie przyjdzie i zanim zdążę coś powiedzieć zacznie chwalić się technicznymi osiągami auta, bo ten ogrodnik to nie jest taki jak setki innych, których pasją są kwiaty, zapach uprawianej ziemi, blask obradzających drzew owocowych, którzy schylają się nad krzakiem pomidora i ocierają jego listki z kurzu, delikatnie przycinają żywopłot, jakby obcinali włosy, stoją w ogrodzie i podziwiają jego piękno, biorą jabłka do ręki i zanim wystawią je na sprzedaż wpatrują się w ich różnokolorowe skórki, ściskają w dłoni, jakby trzymali piłkę z autografem najsłynniejszego na świecie gracza, jakim jest praca, hobby tego ogrodnika to czterośladowe pojazdy, jak siada za kierownicą i odpala silnik to trzęsie się z podniecenia, wychodzi, otwiera maskę i patrzy jak pracuje silnik, jak grają cylindry, obchodzi samochód dookoła stając przy rurze wydechowej i wciąga zapach spalin żartując, że to dopiero jest świeże powietrze, gładzi karoserię, przegląda się w bocznych lusterkach, otwiera bagażnik i milknie z zachwytu jak wiele może tu zmieścić, dla tego ogrodnika efektem pracy jest to co może sobie za nią kupić, nieważne jakie produkty sprzedaje, ważne jest, aby znalazły one nabywcę, bo takie są prawa ekonomii, patrzy się na mnie i robi taką minę, jakby mnie nie znał, chyba dopiero opadło mu ciśnienie, wraca do rzeczywistości, budzi się ze swojego pięknego snu i na samym początku ma do mnie pretensje, że ja jestem temu winien lecz mówię mu, że to nie sen, że naprawdę ma ten samochód, jest on jego własnością i już, a ja przyszedłem się spytać o pracę, milczy przez chwilę znowu wieszając wzrok na swoim cacku, jakby był mucha, która przylepiła się do gówna, w końcu twierdzi, że jak na razie to nie może sobie pozwoli na taki luksus, żeby mieć nowego pracownika ale w przyszłości któż to wie, może prawa ekonomii będą korzystniejsze, mówi i zbiera z dachu samochodu kilka zielonych listków zerwanych przez wiatr z drzewa rosnącego przy jego działce, zadziera głowę do góry i patrzy na to drzewo, jakby chciał je ściąć, idę nic tu po mnie, żegnając się nie próbuję nawet podawać mu ręki on już i tak mnie nie widzi, idę do urzędu, dawno tam nie byłem, zimą biorą czasami ludzi do odśnieżania chodników, jak śniegi topnieją i pojawiają się pierwsze pąki na gałązkach drzew to człowiekowi robi się lżej na duszy, bo wtedy wie, że to miasteczko również powoli rozkwitnie na okres ciepłych miesięcy, że nie będzie już miasteczkiem rencistów i emerytów, że zjadą się tutaj młodzi ludzie i będą opalać na plażach, zagrzebywać w piasku jak żółwie, śmiać i gloso rozmawiać spacerując chodnikami o późnych godzinach, wtedy w oknach wystawią swoje głowy starsi mieszkańcy, patrząc z zachwytem na ten ruch i gwar przez łzy radości wrzasną na młodych aby się uciszyli, bo oni próbują spać i potrzebują ciszy, a tak naprawdę kładąc się do łóżek z rozmarzeniem w oczach wpatrują się w sufit wsłuchując w kłótnie na ulicy, bicie butelek i przekleństwa, z radością rano zjedzą śniadanie, do końca nie jak zazwyczaj niedojadali i ruszą w blasku wiosennego słońca na ulice miasteczka, a tam gdzie mieli dojść będą szli okrężną drogą, niech sobie inni na nich popatrzą, a oni na innych i w końcu w naszym miasteczku będzie równowaga, moja babcia wiosną budziła się z zimowego snu, gdy szyby w oknach tajały, jej poprawiało się krążenie, wydrapywała na pokrywającym szkło lodzie sporej wielkości kółko i patrzyła, jak śnieg zamienia się w wodę i spływa po kamieniach podwórka, a one święcą nagrzewane słońcem, jaśnieją jak diamenty, jak złoto wypłukiwane przez topniejący, biały puch, babcia od listopada do początków kwietnia była chora, leżała pod pierzyną zakryta po same czoło na które występowały kropelki potu lecz babcia nigdy nie chciała się odkryć, twierdząc, że to jest zimny pot, a ją z tej choroby, aż telepie, z nikim nie rozmawiała, a jak próbowała to nikt nie chciał jej słuchać twierdząc, że się powtarza, dopiero wiosną przychodziło cudowne ozdrowienie, powracał apetyt, staruszka polerowała nadpalonym rękawem swetra laskę i kiedy któreś z dzieci przyniosło do domu bukiet bazi wychodziła na podwórko i szła żwawym krokiem przed siebie widząc inne miasteczko, jakby pod warstwą śniegu przeszło ono metamorfozę, jakby był to podobny obraz do tego sprzed zimy ale bardziej wyraźny, z większą ilością wspaniałych szczegółów, jakby ktoś go odrestaurował odkrywając kolejną tajemnicę, a babcia idąc zacierała ręce bo ona dla tych tajemnic właśnie żyła, siadała na ławce przy kanale w miejscu gdzie uczniowie palili na przerwach papierosy, a przyjezdni namiętnie całowali i krzyczała, wydzierała  na tych chłystków, na dziewczęta w obciśniętych bluzeczkach pod którymi nieśmiało zarysowywały się piersi niczym pierwsze listki na gałązkach, a ci młodzi jej odpowiadali, brzydko jej mówili lecz ona się nie przejmowała tylko śmiała wymachując laską, ciesząc się, że w końcu ktoś ją widzi, turyści zachowywali się szarmancko, kłaniając do niej uprzejmie, całując w rączkę, a ona zaczynała opowiadać im te historie, których u nas w domu nie chciano już słuchać, mówiła, że lubi młodych bo ona wcale staro się nie czuje, że jej życie kiedy nosiła krótkie spódniczki było piękne, a ilu adoratorów miała, jej opowiadania były piękne, ci którzy usiedli przy niej na ławce z niedowierzaniem rozdziawiali buzie, w ich oczach pojawiała się zazdrość, smutek, a moja babcia widząc to, jeszcze bardziej się rozochociła dodając do swoich historii coraz to nowsze, nieprawdopodobne szczegóły, bo tak naprawdę o to mojej babci chodziło, obserwując zaciekawienie na twarzy słuchaczy robiło się jej lżej na duszy, jak mi w trakcie palenia papierosa, jak mi podczas przypominania sobie jakie to wszystko wokół mnie niedawno było, przyglądała się tym rozdziawionym buziom, oczom odbijającym zaskoczenie i żal, że nie mogły one zobaczyć tego osobiście i wtedy moja babcia czuła się młodziej, widząc innych, będących teraz w kwiecie wieku, którzy mają jej teraz czego zazdrościć, promieniała energią, bo, jak po takich wypadach w miasto mówiła, nie ma to jak nie zmarnować swego życia, po prostu śmiało czeka się na śmierć, od ogrodnika do urzędu pracy jest może jakieś piętnaście minut drogi, idąc chodnikiem mijam ten mój pamiętny tunel, po drugiej stronie ulicy jest ta ptasia ubikacja, niedaleko od niej kościół, jeden z księży odprawiających w nim msze ma szklane oko, kiedyś po nabożeństwie, przechadzając się pomiędzy pustymi ławkami zauważył na podłodze jakiś pieniążek i podwijając sutannę schylił się, aby go podnieść i kiedy miał już monetę w ręku, jak przyglądał się jej z bliska tym jednym prawdziwym okiem, to szklane poluzowało mu się w oczodole i upadło z brzękiem na kościelną podłogę, tocząc przed siebie lecz ksiądz jego brak zauważył dopiero rano przed lustrem, jego kolega duszpasterz zastępował go na niedzielnych mszach, mówiąc wiernym aby patrzyli uważnie pod nogi bo ksiądz proboszcz zgubił swoje jakże cenne oko i prosi swoich parafian o pomoc w jego poszukiwaniach, pamiętam jak dziś jaki był z tego ubaw, mój kumpel Marcin poszedł raz specjalnie do kościoła, pierwszy raz od wielu lat i miał to szczęście, że je znalazł, przyniósł do domu i trzymał w szufladzie, a w zawodówce pokazywał tym którzy zapłacili, później razem przepijaliśmy pieniądze, proboszcz po miesiącu powrócił do czynnego życia zawodowego z opaska na lewym oczodole niczym pirat, dopiero później zamówiono mu nowe szklane oko, a to pierwsze leży u mojego kumpla w szufladzie do dziś, idę i się śmieję sam do siebie, moja przeszłość jest zabawna, w urzędzie spora kolejka, czasami jest tu praca ale i chętnych nie brakuje, ciągle ci sami, przed przyjściem mógłbym wymienić niczym jasnowidz kto już tam dotarł lub niedługo się pojawi, przychodzą aby przyjść, coś trzeba podpisać, pokazać się, na plotki jak do kościoła, a robota jak była tak i jest po znajomości, dzisiaj widzę kilka nowych twarzy, młode buźki, z nadzieją i wiarą niczym makijaż ale z czasem to nawet puder nie zakryje tego co nieuniknione, tego co komu pisane w naszym miasteczku i ci młodzi Kolumbowie wyjadą w świat, w Polskę, gdzie może im się uda nakarmić swoje ambicje, z taka tapetą na twarzy będą atrakcyjnym towarem, my pozostaniemy w naszym miasteczku z miłości do niego, a ci młodzi zostaną jasnowidzami tak jak ja teraz i przyjeżdżając na urlopy, na święta do swoich rodziców będą opowiadali o tym co tutaj wkrótce nadciągnie, o tych rewolucjach, które zatrzymały się obecnie w wielkich miastach, w innych państwach, reformach zmieniających świat, a wiec i nasze miasteczko, tylko, że jeszcze trochę musimy poczekać, trzeba nam się uzbroić w cierpliwość i wszystko będzie inne, lepsze, bo przecież o to chodzi, z pożytkiem dla miasteczka, z pożytkiem dla nas, dla całego świata, a my usiądziemy z Felkiem i Jasiem przy chlewikach i pijąc wino będziemy dumnie wypinać piersi, prostować się, staniemy na baczność jakby zaraz miała przyjechać delegacja i przypiąć nam ordery, piękne odznaczenia tym, którzy tutaj w naszym miasteczku pozostali, nie tracąc wiary dumnie trwali w okopach swojej przeszłości atakowani przez teraźniejszość, tym którzy czekali, aż przyszłość nadciągnie z odsieczą, odznaczenia nie za tchórzostwo lecz męstwo, wracam z urzędu i mijam sklepik w starym młynie, witryny sklepowe wypełnia żółte światło, tak żółte jak mury tego młyna, który od dobrych siedmiu lat pozostaje w stanie spoczynku, od przeszło siedmiu lat nie żyje i ci gimnazjaliści, którzy przychodzą do sklepiku po bułki nawet nie wiedzą, że dawniej tutaj mełło się mąkę, że pan młynarz, który oddając tej pracy kawałek swego ciała po kawałku był niczym Chrystus, że chodnik przed młynem zawsze był biały od tej maki, że odciśnięte były w nim ślady, mnóstwo śladów, każdego dnia inne, a kiedy pada deszcz lub śnieg to woda mieszając się z tą mąką tworzyła takie małe kuleczki, które połykały gołębie i kawki, takie kluseczki, które zajada się z ciepłym mlekiem i odrobiną masła, zdobiącego gorące mleko na kolor dojrzałych słoneczników i to mleko ma barwę identyczną jak ten stary młyn, idę do domu, na tej dróżce, którą posypałem popiołem nie jest już tak ślisko, idzie się po niej łatwiej, czuję się tak jakbym był teraz na lekcji historii i pani nauczycielka tłumaczyła mi dlaczego w życiu mam lepiej, wyjaśniała bohaterstwo śmierci powstańców, żołnierzy umierających na froncie, rycerzy leżących bez członków na trawie polany, gdzie przed chwilą toczyła się bitwa, prostych ludzi takich jak ja z cierpieniem na twarzy dokonujących żywota, w imię jakiej sprawy oni polegli, pięknej idei, religii, dlaczego mam być im wdzięczny, jakby ta pani nauczycielka uświadamiała mi, że chcąc czy nie chcąc ciągle maszerujemy po trupach, po prochu zmarłych, po takim popiele jak ten na śliskiej ścieżce, która dzięki niemu już wcale taka nie jest i że ciągle my ludzie tą naszą ścieżkę będziemy nim posypywać w trosce o nasze golenie i o przyszłość tych, których kochamy, zamiast wydeptać inną, drzwi są zamknięte, dzwonię lecz nikt nie otwiera, zanim wszedłem do klatki schodowej widziałem jak poruszyła się w oknie firanka, przecież mam klucz, wkładam go do zamka lecz nie pasuje, nie mogę go przekręcić, dopiero teraz zauważam, że wokół zamka są odpryski farby, spoglądam w dół i widzę, że przy moich butach leżą niewielkie drzazgi, a więc moja żona zmieniła zamek, stoję przy drzwiach jak pies, moim skomleniem jest cichutkie pukanie, kilka razy naciskam dzwonek i nic, na podwórku słyszę dziecince głosy, wychodzę myśląc, że to może moje córki uchyliły okno, że może mają problemy z tym nowym zamkiem i nie mogą go odkluczyć od środka, więc chcą podać mi klucz, na podwórku słońce przegląda się w oknach zbliżając ku zachodowi, przy ogrodzeniu budowy wraz z koleżankami stoi moja najstarsza i się śmieje, jej oczy szukają mojego spojrzenia i kiedy nasz wzrok się spotyka ja wiem, że ona wie, znowu widzę ruch firanki w pokoju najmłodszej, po chwili tą firankę odciąga i pojawia się jej okrągła twarzyczka, ma wilgotne policzki, przez krótką chwilę widzę postać żony i średniej córki, potem firanka opada, powoli krok za krokiem idę do chlewików, z tyłu słyszę cichy, dziewczęcy głos mówiący, że tam moje miejsce nawet się nie oglądam, wrony ciągle siedzą na drzewie rosnącym tuż przy budowie i kiedy przechodzę pod rozłożystą koroną, falują czarne, ptasie sylwetki, łopot skrzydeł rodzi lekki, przyjemny wietrzyk, pamiętam tego kota, który przypełzał pod bramę masarni, kocurka mającego połowę ciała, który z takim apetytem zjadał rzucane mu przez masarzy kawałki kiełbasy, surowego mięsa, niedojedzonych kanapek, a w jego ślepiach człowiek widział podziękowanie, gdyby mógł to z pewnością by podbiegł i się poocierał o spodnie, a tak tylko miauczał, później jak zamknięto masarnie ludzie dawali mu jeść tylko po to żeby się pokazał, żeby mogli zobaczyć tą jego niedoskonałość, brzydotę, od której odwracali wzrok, dzieci zaczęły sikać na kawałki chleba i podsuwały mu  pod nos, a on był tak głodny, że po dłuższej chwili je zjadał, niektórzy naciskali podeszwa buta tą jego pustą skórę, ciągniętą przez dwie przednie łapki i obserwowali jak się męczy chcąc się przesunąć do przodu o te kilka centymetrów, a potem ktoś położył go na drodze, koła samochodu zmiażdżyły mu czaszkę i nikt po nim nie płakał, wielu uważało, że tak dla niego lepiej, że wynosząc go na asfalt zrobili dobry uczynek, dopełnili jego los, przypominają mi się oczy mojej najmłodszej, jak miłosne spojrzenie kobiet, które w tych ambitnych filmach obdarowywały nim czarne charaktery, one dostrzegały ich dobre serce, otwieram chlewik, na półce stoją dwie puste butelki po winie, obok nich leży reklamówka, na gwoździu wisi skakanka, kiedyś robiłem z niej pętlę i żartowałem, że się wieszam, zapalam papierosa, zostały mi tylko cztery, cztery szlugi jak cztery zapałki w pudelku, trzymanym przez dziewczynkę z baśni Andersena, nadchodzi wieczór i robi się zimno, mróz jest lżejszy niż kilka tygodni temu, niedługo przyjdzie wiosna, zaciągam się, wrony wzbijają się w powietrze i krążą nad chlewikami, papieros przynosi mi ukojenie, jestem wkurwiony, mam ochotę komuś pierdolnąć lecz nie ma to jak alternatywne metody, przecież sam muszę do końca dociągnąć swój krzyż, agresja to obwinianie kogoś za coś, czemu zupełnie nie jest winien, nawet nie wiem kiedy odpaliłem drugiego, kiedyś Paweł, znajomy, gdyż w naszym miasteczku wszyscy się znają, trenował biegi, biegał po dwadzieścia kilometrów dziennie, wokół miasteczka, przez wioski, drogami powstałymi na dawnych torowiskach, przebierał nogami jak zając, jeździł na półmaratony, na których zajmował ostatnie miejsca lecz ciągle w nich startował, bo mówił, że dla niego najważniejszy jest udział, pewnego razu dostał ataku serca i w szpitalu lekarz oznajmił Pawłowi, że jeżeli chce żyć to z bieganiem koniec, a on wybiegł ze szpitala i biegł przed siebie, bo jak czuł tą zadyszkę na dwudziestym kilometrze, jak lepił mu się do podniebienia język, a płuca trochę rzęziły on właśnie żył, któregoś razu znaleziono jego ciało dwadzieścia jeden kilometrów od naszego miasteczka, tylko ciało, bo dusza była już kilometr w niebie, kończy mi się już trzeci papieros, na podwórku jest coraz chłodniej, w kieszeniach pusto, palę i patrzę, jak w poszczególnych oknach zapalają się światełka, jak z kominów zaczyna ulatywać dym, nawet pojawiła się pierwsza gwiazdka, żar czwartego papierosa oświetla mą twarz, czarne ptaki stają się niewidzialne na ciemnogranatowym niebie, słychać tylko ich kraczące nawoływania, wiatr ucichł, może już jutro wszystko będzie inne, nie tylko wszystko lecz także wszyscy, nawet ja, papieros gaśnie, w ostatnim czerwonym świetle rzucanym przez jego żar widzę zawieszoną na gwoździu skakankę, brrrr jak zimno.