Popeye
Bbrrrr zimno, ten stary, wełniany koc jakby się skurczył, a ja za nim nie
nadążam, podobno ludzie wraz z wiekiem również maleją, ścierają jak kreda którą
pisze się po tablicy, ostatniej nocy znowu położyłem się na łóżku tylko na
chwile, w piecu huczał ogień, w ubraniu się na nie walnąłem, dobrze, że bez
papierosów, zresztą jakich tam papierosów przecież znowu mam puste kieszenie, a
w bloku to już chyba prosiłem wszystkich palących, aby mnie poczęstowali,
ciekawe kto mnie przykrył, chyba moja najmłodsza córka, bo żona gdyby tylko
mogła to już dawno wyniosłaby moje łóżko na zewnątrz, najlepiej postawiłaby je
koło chlewików bo jak powtarza bliżej bym miał do wigrachów, trzęsą mi się
ręce, nici z szycia, tych spodni od Janka dzisiaj nie podszyje i co ja będę
palił, zanosi się na słoneczny, mroźny dzień i już boli mnie głowa, muszę
wstać, muszę zacisnąć zęby, przejść przez duży pokój, przez kuchnie jak duch,
gdyż z pewnością nikt mnie nie zauważy, pochylone nad śniadaniem będą się tylko
uśmiechały, będą wpatrywały się w okno traktując mnie jak nieświeże powietrze
przez, które trzeba wietrzyć pomieszczenie, nikt nie spyta jak się czuję, nawet
nie usłyszę dzień dobry, czuję głód, gdybym mógł wypalić choć z jednego
papierosa albo szklaneczka wina, o tak trochę wina, żeby odważniej patrzeć
ludziom w oczy, żeby mieć odwagę zapukać do drzwi tych, do których już pukałem,
oni też za wiele nie mają ale papierosy zawsze u nich są, w tym budynku to
mieszka prawie cała moja rodzina od strony matki, kuzyni i żony kuzynów,
kuzynki i mężowie kuzynek, a pozostali to też już prawie jak krewni, pójdę na
górę do Zyskowej może potrzebuje drewna na opał to zawsze jakiś grosz by wpadł,
ale najpierw buty, gdzie ja je wczoraj postawiłem, już pamiętam przy piecu,
blisko drzwiczek, chyba za blisko bo podeszwy się trochę stopiły, dobra teraz
idę do łazienki przemyć twarz, przez kuchnie, tylko spokojnie Mietek bez
awantur, przywitaj się, nawet jak nikt ci nie odpowie to nic, przecież ty
kochasz córki i żonę, w milczeniu przejdź obok stołu przy którym jedzą
śniadanie, pamiętaj od słowa do słowa i, a tak niech sobie mówią, niech
powiedzą to co już słyszałeś może poprawi im to humor, a nie ma to jak
uszczęśliwiać innych, szczególnie tych których się kocha, dobra idę, są,
siedzą, najmłodsza tylko gdzieś wyszła, ona ma coś po mnie, jak byłem dzieckiem
to też nie mogłem długo usiedzieć na miejscu, bawiliśmy się wtedy w Indian,
prawie każdy z nas miał długie włosy, wszyscy chcieli być Winetau, wspinaliśmy
się na drzewa jak małpki, a spadaliśmy niczym jabłka na gęstą trawę, głucho,
bezdźwięcznie, to chyba był cud, że nikt z nas sobie nic nie połamał, teraz
większość ma swoje nieduże plemiona, swoją squo, swojego wojownika, tylko tych
drzew już nie ma, w tym miejscu postawiono budynek dla milicjantów i ich
rodzin, a teraz po transformacji policjanci tam mieszkają, te same gęby tylko
nazwa inna, ciekawe gdzie ona poszła, średnia się ze mną przywitała, ale cóż to
za strofujące spojrzenie najstarszej, ile w tych oczach pretensji, agresji,
gdyby mogła to z pewnością uderzyłaby średnią w twarz, żona tak jak
przypuszczałem, kiedy jestem już blisko łazienki zaczyna, tuż przed drzwiami,
już prawie miałem ich klamkę w dłoni, czy ona zawsze musi o tych wszystkich
moich wadach, niedoskonałościach mówić w obecności dzieci, zastąpi mi drogę,
tak jakby się na mnie czaiła i hyc zza krzaka, i mówi że śmierdzę, kurwa
przecież idę się umyć, idę do łazienki, aby sobie popłakać, a potem zmyć te łzy
zimną wodą, żeby w spokoju posiedzieć na sedesie, a ona, że mam nic nie wyjadać
z lodówki bo do wypłaty daleko, czasami coś zjem ale żeby wszystko, i stoję
tak, mam zwieszone ręce i chyba wyglądam jak strach na wróble, a te jej słowa
tarmoszą moje znoszone ubranie niczym porywisty wiatr, są jak plwociny, cieple,
spienione i powoli spływają mi po twarzy na szyję, a potem po klatce
piersiowej, genitaliach aż do stóp, jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł pomyj,
milczę przecież według powiedzenia tylko winni się tłumaczą, skończyło się,
drzwi bez barykady, w końcu mogę je otworzyć i zamknąć za sobą, szkoda ,że nie
są uszczelnione bo ciągle słyszę jej głos, słyszę jak krzyczy, pieni się ze
złości jak piwo z butelki, którą ktoś wstrząsnął i pozbawił kapsla, o teraz lepiej,
szum spuszczanej wody jest niczym cisza dla mych uszu i jeszcze raz, stoję przy
lustrze, do zlewu z odkręconego kranu leci woda, a ja pociągam za spłuczkę,
myje twarz, a spłuczka ciągle pracuje, pewnie żona będzie mówić swoim
przyjaciółkom i siostrom, że po tych bełtach wysrać się nie mogę, wychodzę,
muszę zapalić bo dla mnie papieros i szklaneczka wina z rana to tak jak dla
innych mocna kawa, wszyscy gdzieś poszli tylko Fidelek biega i merda ogonkiem,
ociera się o nogawki spodni jak kocur, zawsze ze mną, wierny, a jak czegoś nie
zje to mi od razu niesie jakby chciał się ze mną podzielić, ciekawe czy mam
klucze w kieszeni, są, zamek pracuje, a wiec jeszcze go nie zmieniła, idę do
Zyskowej, już trzy lata noszę jej zimą drewno i węgiel, trzy lata dzwonię do
jej drzwi, bo od trzech lat jej maż jest po wylewie, nic do niej nie mam ale
przez te trzy lata ona ani razu nie zapukała do mnie żeby mnie poprosić,
czasami czuję się jak bezpański pies, któremu ktoś raz dał po brzegi wypełnioną
miskę i ten pies ciągle w to miejsce powraca, sam, nikt go tam nie woła,
Zyskowa chyba w domu, mieszka nad nami i słyszałem dzisiaj jej kroki na
suficie, wiec jest chyba, że śpi, otwiera, dzisiaj chce trzy worki i jedno
wiaderko, na podwórku lśnią w słońcu kamienie, piasek, z którego dzieciaki
usypały górkę, trochę przymarzł, miała być w tym miejscu piaskownica, ale
małych dzieci w budynku za mało i nikomu już nie zależy na tym, aby ją zbić,
tynk na budynku trochę się sypie, tak w ogóle to chyba wszyscy tu mieszkający
mają szczęście bo żyją w zabytku, tego roku podobno będą nam budynek ocieplać
to i dziury pozalepiają, a te dziury to są jak gniazdo os przy kuchennym oknie
Zyskowej, dobre cztery lata temu tam się osadowiły, latem wlatywały do
mieszkań, siadały na paczkach, wpadały do zupy, tańczyły na oknach, topiły się
w słodzonej herbacie, wszyscy mieli ich dość i ci co założyli sobie telefon
dzwonili do burmistrza ze skargami, z pretensją, że płacą za mieszkanie ale nie
z osami, po jakimś tam czasie, nie żeby od razu, co to to nie, przyjeżdżali
strażacy i zalepiali to gniazdo, spokojnie było do wiosny, a potem znowu
pojawiały się osy i żądliły tych którzy dzwonili, którzy je zadenuncjowali,
odkrywały jakieś pęknięcie i wprowadzały
się od nowa, teraz prawie każdy ma siateczki na oknach, ślisko trochę na tej
dróżce do chlewików, później ją posypię popiołem, najpierw muszę wyczyścić
piece, o Jasiu już w oknie, już się uśmiecha, już wie, że zarobię na wino, że
się tym winem z nim podzielę bo nie lubię pić w samotności, na dachach
chlewików pokrytych papą szadź, w nocy trochę przymroziło ciekawe czy kłódka
puści, kurwa nie chce, a ja nie wziąłem z domu zapałek, nawet papieru nie mam i
znowu muszę iść do Zyskowej, miła kobieta choć wiem, że też plotkuje, że też
mnie obmawia ale co tam niech mają temat przy kawie, bo Zyskowa odkąd jej chłop
miał wylew alkoholu nie pije tylko kapuczino, zawsze kiedy otwiera mi drzwi to
cały korytarz wypełnia zapach kawy i ciasteczek, które sama piecze, a mi aż
pusty żołądek podchodzi do gardła, niedobrze mi i mam ochotę zwymiotować pod
nogi Zyskowej ale jakoś się powstrzymuję, łykam ślinę jakbym pił wino ze
szklanki, wydaje odgłosy takie jak indor, oczy mi łzami zachodzą, zasłaniam
wtedy twarz ręką, jakbym miał kaszlnąć albo kichnąć , czasami nawet symuluje
jedno z dwóch, a Zyskowa mówi na zdrowie, i pyta się dlaczego jestem znowu
przeziębiony, niech daje ten papier oraz zapałki i uciekam, dobra, kłódka
puściła, wezmę z mego chlewika siekierę i do roboty, Zyskowa lubi jak drewno
jest porąbane na takie malutkie kawałeczki, jakby później robiła z nich te
zapałki, które mi pożyczyła, na tym pieńku na którym rąbię kiedyś odcinano
głowy kradzionym kurom, ich krew tak głęboko wsiąkła, że do tej pory ją widać,
Stasiek pracujący na poczcie, którego raz milicjant złapał na patroszeniu kury,
powiedział mu, że to jego własność, że on ją trzymał w mieszkaniu, karmił bo
znosiła mu jajka, a teraz zrobi z niej rosół bo przestała, milicjant to
wszystko zanotował i odszedł i Stasiek śmiał się z niego, że głupi ale ktoś o
tych kurach powiedział niebieskim i Staśka zwolniono z pracy i już nigdzie u nas
w miasteczku nie chciano go przyjąć, a on poczuł się jak ta kura, która
przestaje znosić jajka, chodził osowiały, smutny aż powiesił się w parku,
wisiał na drzewie nad rzeką, jego stopy obmywał jej wartki nurt, jeden worek
juz narąbałem, zaniosę go Zyskowej niech już sobie w piecu rozpali, jak będę
niósł to trochę odsapnę, kurewsko ślisko, może ona ma popiół to bym tutaj
posypał już teraz, ma, dobrze, że piece wcześniej wyczyściła, szary ten popiół,
szary jak nasze życie i pomyśleć, że jak człowieka skremują, jak już go spalą
to każdy popiół wygląda tak samo, tylko czasami jest go więcej, czasami mniej,
ze mnie to chyba by prawie nic nie było taki jestem chudzielec, jak ze Zbyszka,
co prawda go to nieśliśmy w trumnie, bo kogo stać na krematorium, przecież to
nie Druga Wojna Światowa, czterech pod trumną, a taka była lekka, że Zbyszka
brat cała drogę do cmentarza krzyczał żeby otworzyć wieko, żeby sprawdzić czy
Zbyszek tam naprawdę jest, ze Zbyszkiem przesiedziałem w jednej ławce sześć lat
podstawówki bo potem któryś z nas nie zdał, teraz już nie pamiętam kto, on to
się dobrze ustawił w miasteczku, był kierownikiem masarni, jak siedział za
biurkiem to na kolanach zawsze miał serdelkowy wieniec, a wesoły był tak jakby
siedziała na nich jakaś zgrabna, blond dwudziestolatka i podjadał te serdelki z
ciepłymi bułeczkami, które kierowcy przywozili mu z piekarni, o kolegach
pozapominał, jak raz poszedłem do niego z prośbą o pół kilo schabu bo w sklepie
masarskim pani odcięła mój dzienny limit z kartki, a jak ma się rodzinę to
czasami ciężko przeżyć na limitach, to powiedział, że mnie pierwszy raz na oczy
widzi, że to nielegalne i żebym spierdalał jak nie chce pójść siedzieć, więc
spierdoliłem, a potem masarnie zamknęli i Zbyszka wysłali na bezrobotne i
zaczął przychodzić do knajp gdzie sprzedawano nam piwo rozcieńczane wodą, miało
ono tak specyficzny smak, że tylko stali klienci mieli na nie chrapkę, stali,
skacowani klienci, jak wchodził ktoś nowy zazwyczaj zostawiał na stoliku prawie
pełen kufel piwa, jedynie wargi zamoczył i wychodził, a jak otwierał drzwi, z
knajpy ulatywał dym jak z komina parowozu, tak było w środku nakopcone, nawet
jak człowiek przychodził bez papierosów to mógł się napalić, siadał pan
kierownik z nami, patrzył się na nas, a w tym jego trzeźwym spojrzeniu każdy
doszukiwał się przeprosin, skruchy i tak za każdym razem zanim wypił musiał nas
swoimi oczami przepraszać, bo jak już wypił to był swój chłop, jak tą masarnię
zamknęli to Zbyszek niedojadał, czasami nawet brakowało mu na pieczywo, siadał za
stołem, a my mu stawialiśmy piwo, my niepracujący, później zachorował na
nowotwór i zmarł po kilku dniach bo ten rak nie miał czym się żywić taki
Zbyszek się zrobił mały i chudy, jeszcze dwa worki do narąbania, siekiera
ostra, tnie niczym brzytwa, stare te nasze chlewiki i pomyśleć, że tak niedawno
prawie każdy miał w nich świnki, z obiadu nic się nie marnowało, otwierało się
drzwi, a za nimi pojawiały się małe, owłosione ryjki i zjadały smakołyki z
pańskiej wieczerzy, a ile płaczu było kiedy przyszło te świnki uśmiercić, wielu
było chętnych żeby mięso rozebrać, podjeść świeżynki, ale zabić nikt nie
chciał, dopiero Jasiu, ten co wyglądał już dzisiaj przez okno, powiedział, że
pozabija, wypił z gwinta pół litra wódki, wziął nóż i poszedł do chlewików, z których
po całej ulicy niósł się kwik, w całym miasteczku było go słychać, bo świnki
już wiedziały co je czeka, że jak się drzwi otworzą to nie ujrzą wypełnionego
smakołykami wiaderka, co najwyżej puste na ich krew, i sąsiad czekał na Jasia,
ściągał kłódkę i uciekał do mieszkania, nakrywał głowę poduszką i zostawał tak
do rana, kiedy to miało już być po wszystkim lecz Jaś zamiast zabijać świnki
zaczynał z nimi rozmawiać, żalić się na swój los, gładził je po ryjkach,
opierał się o drzwi chlewika i zasypiał, raz świnki zjadły mu czapkę, później
wszyscy zaczęli wozić je do rzeźni, dobra dwa worki załadowane, jeszcze nasypie
węgla do wiadra i będę mógł to wszystko na raty zanieść Zyskowej, dobrze, że mi
w ratach nie będzie płaciła, najpierw wezmę ten większy, to porąbane drewno, te
niewielkie patyki, zawsze wbijają mi się w plecy, kiedyś, jak jeszcze ze sobą
normalnie rozmawialiśmy, moja powiedziała mi, że skórę z tyłu to mam jakby mnie
pokąsały komary, jakby ktoś postawił mi miniaturowej wielkości bańki, jakbym na
ospę był chory albo po raz kolejny dojrzewał tylko tym razem z trądzikiem na
plecach, idę, schody są najgorsze, niby to pierwsze piętro ale z workiem na
plecach to i parter za wysoko, dobra ma już dwa pora na trzeci, a potem to
wiaderko, jak się wychodzi z klatki schodowej to po lewej stronie kiedyś była
masarnia, ta w której Zbyszek pracował, a w niej tyle mięsa, krew to
przepływała przez drzwi, jak podłogę polewali woda ze szlauchu, po tej masarni
nocą roznosił się straszliwy pisk, nocą widać było żółte, kocie oczy,
wyglądające jak gwiazdki, które spadły z nieba, kiedy sąsiedzi spali, w masarni
szczury opychały się mięsem i piszczały tak jak świnki w chlewiku na dźwięk
otwieranych drzwi, kiedy czuły wiaderko przysmaków, a każdy z nich był
spasiony, każdy wyglądał jak Zbyszek kiedy jeszcze był kierownikiem, wkoło
masarni siadały koty, a były ich dziesiątki tak jakby z całego miasteczka
przychodziły posłuchać tej symfonii i wszystkie oblizywały pyszczki i nerwowo
poruszały ogonkami bo nie mogły dostać się do środka, masarnia miała duży
problem z tymi gryzoniami, raz w tygodniu przyjeżdżał samochód, coś jak
niewielka cysterna i wszędzie rozlewano po masarni żółtą truciznę, tak żółtą,
jak blask oczu tych kociąt co o zmroku zwabione szczurzą muzyką czekały, aż ktoś
otworzy im drzwi, po popiele idzie się lepiej, filcowe gumiaki mają lepszą
przyczepność, zresztą niedługo wszystkie chlewiki przeniosą pod okno sąsiada,
bo tutaj gdzie kiedyś była masarnia, gdzie pod jej bramę podpełzał za dnia kot,
którego chyba samochód przejechał tak od pasa w dół , bo ten kocur miał tylko
dwie łapki, kawalątek klatki piersiowej i brzucha, a potem, na dole, jego skóra
była pusta, wyglądała jak taka garbowana, którą przybija się do ściany lub
kładzie pod drzwiami w korytarzu, jak do polowy sprasowany karton mleka,
opierał się na tych dwóch łapkach i wciągał pół swojego ciała pod bramę i
miauczał, a masarze wychodzili i rzucali mu pętko kiełbasy, które powoli zjadał
i to pętko starczało mu na tydzień, siedem dni go nie było, zaszywał się gdzieś
jak wąż po udanym polowaniu i tam trawił zdobycz, tutaj wybudują warsztat
samochodowy, sąsiad to ma piękny ogródek, ziemi sobie nawiózł, kwiatki
posadził, wiosną otwierał okno i łapczywie wciągał ich zapach, a teraz będzie
miał zamiast ogródka chlewiki, masarnie zburzono, niedługo będą wylewać nowe
fundamenty, ostatni worek, Zyskowa na pewno przygotowała pieniądze, muszę tylko
wrócić po wiaderko, zawsze jak tak rąbię drzewo i nasypuję do wiader węgla
nachodzą mnie wspomnienia, bo co pozostało takiemu człowiekowi jak nie
przeszłość, przypominam sobie i śmieję się z tego co pamiętam, co tak niedawno
tutaj było, jak ta nieduża brzózka, sami ją posadziliśmy i każdego dnia
mierzyliśmy ile urosła, nosiliśmy wodę w butelkach po winie żeby nie uschła, a
ona z miesiąca na miesiąc piękniała, z roku na rok była coraz wyższa i już
przygotowała się do wypuszczenia pierwszych listków, już miała się zazielenić
tak żebyśmy nie tylko my ją widzieli ale i inni przechodzący chodnikiem
niedaleko naszych chlewików, już ptaki czekały z niecierpliwością siedząc na
papie, aż będą mogły usiąść na jej gałązkach i przyszedł szef budowy, zmierzył
ją od dołu do góry, powtórzył z góry do dołu i gwizdnął na załogę, która
rozpalała w dużym, rozkopanym przez koparkę dole, ognisko i przyszło dwóch
chłopów z piłą, ścięło ją i zrobiło z niej kije na kiełbasę, tak niedawno było
tutaj dużo lecz dla wielu zniknęło z dnia na dzień, z minuty na minutę, trochę
bolą mnie plecy, Jasiu już jest na podwórku, przeciąga się leniwie, Jasiu nie
szuka pracy, nie żeby był leniwy, kiedyś za czasów pegeerów jeździł ciągnikiem,
a teraz, dzieci ma odchowane, żona zatrudniona jest w kuchni, więc zawsze coś
stamtąd do jedzenia przyniesie, pani Zyskowa nadchodzę, szkoda że nie chciała
dwóch wiader, nie żebym chciał od niej więcej grosza wyciągnąć, zresztą i tak
zawsze daje mi tyle samo, ale lepiej by się szło, człowiek był by prosty nie
przechylony jak tonący statek, jeszcze nacisnąć dzwonek, tego to za bardzo
robić nie lubię, bo Zyskowa ma niedużego pieska, małego, głupiego, kudłatego
kundla, kundle są mądre, w ogóle zwierzęta są mądrzejsze od ludzi ale ten nie
jest, wystarczy że naciśniesz dzwonek, a on zaczyna szczekać, to jest jeszcze
normalne, szczeka gdy je otworzy i ten kundel zobaczy kto za nimi stoi, podbiegnie
do spodni i ciągle ujadając obwącha je ze wszystkich stron, nie ugryzie tylko
szczekając weźmie i je obsika tak jak pień drzewa, a potem Zyskowa nie mogąc go
uspokoić wypuści na podwórko, a on stanie na jego środku jakby był jakimś
piosenkarzem, aktorem na deskach teatru i ciągle będzie ujadał, wkoło żywej
duszy a on szczeka i nawet jak z okien zamiast kwiatów spadają na niego
kamienie nie przestaje, mam nadzieje ze tym razem nie wywołam wilka z lasu, uff
na szczęście poszedł na spacer z jej wnuczkiem, dała mi dwadzieścia złotych, to
tak jakbym zarabiał dziesięć za godzinę ale teraz to przez trzy dni z kawałkiem
nie będzie potrzebowała opału, Jasiu gdzieś znikną, z pewnością przyjdzie
później, przypadkiem, muszę tylko wziąć
z chlewika reklamówkę i butelki od wina, wszystko to trzymam tutaj, żeby żony
nie denerwować, sklep jest niedaleko, prosto wzdłuż ulicy po chodniku po którym
za młodu ganialiśmy się z wiadrami na śmingus-dyngus, nie jeden na jednego,
tylko ulica na ulice, zimy były wtedy dłuższe i łamaliśmy lód na miejskim kanale, żeby wiadra napełnić, a
sklep jest w dawnym młynie, mury pachną mąką, nad sklepem wisi balkon pani
młynarzowej, na który wychodziła swego czasu i patrzyła na ciężarówki
wypełnione mąką, na gołe, spocone torsy ładujących ją na pakę mężczyzn, jak
były nią oblepione, wyglądali niczym ciasto przygotowane na kopytka, ci
mężczyźni przypominali tłuste pączki, a mąka była jak biały lukier, którym ich
posypywano, pani młynarzowa jest wdową, młynarz zmarł dobrych kilka lat temu, w
szpitalu odcinali od jego ciała kawałek po kawałku, jak pajdę za pajdą z bochna
chleba, ekspedientki są bardzo miłe, lubię tu przychodzić, nie lubię tylko gdy
jest przerwa w pobliskiej szkole, bo wtedy stoję w kolejce z tymi dziećmi,
którym się wydaje, że już dorosły, a jak się im tak wydaje to niech biorą z
dorosłych dobry przykład, dzisiaj jest spokojnie, jestem jak na razie jedynym
klientem, młode dziewczyny zawsze się do mnie uśmiechają, tak jak teraz, a ja
czuję się jakbym widział za ladą moje córki, jakby mi przebaczyły i weseliły
się razem ze swoim ojcem, dwa wina i paczka papierosów, najmocniejszych jakie
są w sprzedaży i tak będę musiał przed zapaleniem oderwać od nich filtr,
wepchnąć do fifki i dopiero wtedy się zaciągnąć, żeby poczuć ich smak, nie ma
jak popularne, klubowe, czy extra mocne, które wycofano ze sprzedaży, wyszedłem
ze sklepu i od razu zrobiło mi się jakoś cieplej, chyba przydałoby się
przeczyścić fifkę, gdyż powoli zarasta smołą, ciekawe czy diabelska ma równie
przyjemny, kuszący smak, jakbym miał tak długi język jak mrówkojad to bym ją z
niej wylizał, oooch dym z papierosa, powoli wypełnia płuca, żołądek, głowę,
jest niczym powietrze, pokarm dla wygłodniałych, z nim lepiej się myśli, za
młynem kilku chłystków zaciąga się malborasem, podają go sobie, z ręki do ręki,
jak fajkę pokoju i nie widać w tym żadnej przyjemności, radości na twarzach,
ich dłonie trzęsą się ze zdenerwowania, rozbiegane oczy pokrywa strach, tak,
tak do przyjemności trzeba dorosnąć, dojrzeć moi mili, Jasia jeszcze nie ma, w
chlewiku mam nieduże, plastikowe kubeczki, bo im mniej lejesz tym na dłużej
starcza, odcinam plastikowy korek i z butelki ulatuje zapach siarki, mniej
intensywny bo odkąd jesteśmy w unii wino, nawet to tanie, musi być dobre,
polewam sobie i wypijam jednym haustem i dopiero wtedy czuję ciepło, mój
żołądek jest niczym kaganek, wpatruje się w okna moich sąsiadów, wszystkie
zamknięte, większość pustych bo sąsiedzi pracują, w klatce naprzeciwko mojej
mieszka nauczyciel, który uczy moje córki, często dyskutujemy razem o futbolu,
nauczyciel gdy mówi, gdy opisuje jakąś akcje, która się wydążyła na boisku
bierze zamach prawą bądź lewą nogą i kopie nią powietrze, tak silnie jak
zawodnik kopał piłkę, marszczy twarz jakby był tym piłkarzem którego opisuje, którego
inny piłkarz z taką zawziętością kopnął w kostkę, a ja mu przytakuję, mówię mu,
że w zupełności ma rację bo on się na piłce zna, a on wniebowzięty
kontynuuje łapiąc się za koszule, za
marynarkę i tarmosi ją tak jak koszulkę zawodnika przewróconego w polu karnym i
pyta czy według mnie nie było faulu, a kiedy mu mówię że był, on wkłada palce
do buzi i gwiżdże, patrzy gdzieś przed siebie, pochyla, łapie w dłonie
przestrzeń, ustawia na jednym z kamieni i cofa, sześć kroków w tył jak sześć
metrów, a potem żegna się, spogląda w niebo i
biegnie przed siebie niczym rozjuszony byk, a kiedy podbiega do punktu w
którym ustawił tą niby piłkę, uderza ją swoim wypastowanym pantoflem, unosi w
triumfie ręce i krzyczy gooool, a kiedy już emocje z niego uchodzą mówi, że
moje córki znowu oblały klasówkę i że się nie uczą lecz wtedy ja już mu nie
przytakuję, stoję i smutnymi oczami odprowadzam za winkiel gdzie znika idąc do
swojej pracy, nucąc pod nosem „jeszcze jeden”, idzie Jasiu z jakimś kolegą, to
Felek, od niedawna jest na emeryturze, przez dwadzieścia pięć lat jeździł
śmieciarką ale nawet jak jeździł to lubił wypić, przychodził do knajpy z
butelką wódki, namierzał kogoś wzrokiem, a ten kogo wypatrzył to miał szczęście
bo Felek stawiał przed nim tą flachę i mówił, że będą pili razem, rano jak się
budził na kacu to jadł kanapki z czosnkiem, kawałek chleba, trochę wędliny, a
na niej czosnek, tak dużo czosnku, jakby był on musztardą, którą grubo smarował
mięso, cała kabina jego samochodu pachniała niczym natarta czosnkiem pieczeń, a
tym którzy z nim jeździli mówił, że ma problemy z ciśnieniem, nalałem im wina,
Jasiu jak pije to lubi przełykać, przechyla kubek jakby miał w nim gorącą,
kwaskowatą herbatę, bierze małe łyki ciągle gadając, ja też lubię rozmawiać ale
dopiero po wypiciu miarki, dobrze że mam dwie, gdyż mogę nalać także Felkowi,
Felek przyniósł litr wódki, dzisiaj dostał emeryturę, ja to już nigdy jej nie
dostanę, dobiegam pięćdziesiątki, a z tego może dziesięć lat legalnej pracy by
się uzbierało, tak to cały czas harowałem na czarno bo więcej płacili, najpierw
wino więc ponaglam Jasia żeby szkła nie blokował, tutaj, na ogrodzeniu masarni,
policjant się powiesił, wyszedł pewnego, ulewnego dnia z psem na spacer,
spuścił go ze smyczy, a z niej zrobił sobie pętlę, doszedł do siatki
ogradzającej masarnie, tak na wyciągnięcie trzech rąk od chlewików, kilka
metrów od budynku w którym mieszkał, jakby mu się bardzo spieszyło, jakby
wiedział, że jak pójdzie dalej to zostanie niedoszłym samobójcą i zacisnął tą
pętlę na szyi, a jak zaciskał to piesek gryzł go w palce, chcąc aby pan zabrał
go na jeszcze nie jeden, długi spacer, żeby oddał tą smycz, która nie jest
jego, żeby nie odchodził, a policjant przeciągnął rzemień przez najwyżej
położone w siatce oczko, jakby był rybą która sama się do niej przywiązuje bo
nigdy, choć czasami chciała, wpaść w nią nie mogła, to ten policjant kiedyś
spisał zeznanie Staśka, a potem widział w oczach ludzi takie spojrzenie jakim
dziś najstarsza córka poczęstowała średnią, patrzę się na to ogrodzenie i myślę
sobie, że jest ono niczym tablica pamiątkowa, jak nagrobek, pomnik bez
nazwiska, a ci budujący niedługo je rozbiorą, zwinął i wywiozą na złom, słońce
właśnie w pionie, promienie padają prostopadle, oświetlają nas jak Jezusa
podczas kazań, tylko jeszcze chmur brakuje, które promienie by przebijały
niczym złote, niebiańskie włócznie, Felka oczy trochę zmętniały, chyba wypił
coś wcześniej, Felek jak popije to płacze, patrzy się teraz na mnie i milczy,
zaraz na pewno powie, że mnie kocha, że dla mnie czy dla Jasia mógłby zrobić
wszystko i czemu się dziwić, takich jak my nie pozostało już wielu, a jak tu
żyć kiedy zniknie wszystko co twoje, kiedy odejdą ludzie którzy jak ty nosili w
szkołach mundurki, przeistaczali park w dziki zachód i pili wódkę pod sól, jak
już nie będzie tych którzy razem z tobą dorastali, kiedyś tuż przy chlewikach
dobudowano przybudówkę masarni, dużą budowlę o białych ścianach, tak dużą, że
nie zaglądało za nią słońce, ta przybudówka stała naprzeciwko murów innego
budynku, w którym mieszka dziennikarz z rodziną i ta przybudówka, dom
dziennikarza oraz chlewiki tworzyły coś na kształt litery „u” zwykle z taką
niewielka kreska jak nad „ó” kreskowane i wchodziliśmy do tej literki,
siadaliśmy na starej kanapie ale o zdrowych sprężynach, którą jeden nasz sąsiad
wymienił na nowszą, a tą postawił przy pojemnikach na śmieci stojących też
niedaleko chlewików, więc my ją z Jasiem przenieśliśmy w cień, ustawiliśmy przy
białych ścianach tego nowego skrzydła masarni, niedaleko okna łazienki tego dziennikarza,
który chodził po miasteczku z takim wielkim mikrofonem, trzymał go w dłoni, na
sznureczku przewieszonym przez chudą, krótką szyję wisiał malutki magnetofonik,
a w nim ciągle kręciła się maciupeńka kaseta, mikrofon był duży i czerwony, z
daleka wyglądał jak lizak, jak olbrzymia gałka lodów truskawkowych, a
dziennikarz podchodząc do przechodniów przykładał im go do ust i nagrywał to co
powiedzieli, siedział później w domu cenzurując nagrane wypowiedzi i kiedy
kończył to na tej kasetce nie miał zupełnie nic, siadaliśmy na kanapie,
sprężyny trochę kłuły w dupę, więc położyliśmy na niej prostokątną deskę,
opieraliśmy się i wpatrywaliśmy w niebo, Zdzisiek który za komuny siedział w
wiezieniu mówił, że to niebo wygląda podobnie, jak te które widział ze
spacerniaka, chmurki powoli przesuwały się ponad nami, z okna łazienki dobiegał
szum lecącej z prysznica wody, co jeszcze bardziej orzeźwiało nas w upalne dni,
po masarni niosły się miarowe uderzenia siekierą, ptaki siedziały na dachu
przybudówki i jeden przez drugiego się przekrzykiwały bo masarze rzucali im na
gorącą papę kawałki mięsa, a to mięso zaczynało skwierczeć niczym skwarki na
rozgrzanym oleju i docierał do nas zapach smażonej wieprzowiny i wołowiny,
ptaki brały to mięsko do dziobów, odlatywały i dopiero lecąc połykały,
siedzieliśmy tak sobie i od czasu do czasu popijaliśmy piwko, winko, wódeczkę,
nie było nas widać z chodnika, z okien naprzeciwko, zawsze w cieniu,
zrelaksowani, kiedyś mojego sąsiada przyszła szukać żona bo wyszedł z mieszkania
do chlewka pod pretekstem, że drzewo na zimę już kupił i chciałby je porąbać, a
że jej okno wychodziło widokiem na chlewki zaraz się zorientowała, że kłamie i
przybiegła za nim, a on siedział na tej starej kanapie przykrytej deską, na
ziemi stały odwrócone do góry nogami wiadra, na nich talerze z zagryzką, z
mięsem z masarni, bo jak rzucano je ptakom to dlaczego miano nie dać i nam,
obok niej kieliszki i butelka czystej, a ten mój sąsiad otoczony był innymi
sąsiadami i roześmiała się jego żona przysiadając się do nas, tak było, potem
to całe rodziny za chlewiki przychodziły, zwłaszcza w sobotnie wieczory, nawet
ogniska zaczęliśmy tam palić, załatwiliśmy sobie plastikowy stolik i graliśmy w
pokera, a ten dziennikarz wystawiał przez okno łazienki swój mały magnetofon, w
którym była nieduża kaseta, podłączał do niego głośniki i puszczał nam skoczną
muzyczkę, wszyscy tańczyli i chciało się żyć, czasami w kominach zapaliła się
sadza i pojawiały się nad nimi iskierki, a dzieci stojąc w ciemnościach
rozwierały dłonie chcąc je złapać, myśląc, że są to spadające gwiazdki, to
chyba było magiczne miejsce gdyż później zaczęli przychodzić tutaj inni, prawie
całe miasteczko tu zaglądało wzbudzając zainteresowanie policji i jaki był
wielki smutek kiedy nam tą literkę „u” otwarte z kreska zamurowano, Jasiu ma
takie dziwne dłonie, pokrywa je skora bez odcisków, Felka są takie duże jak
piekarza, pomarszczone jak u praczki, bez paznokci, gdyż jeszcze jak na
śniadanie obierał czosnek to on mu pod nie wchodził, a on często je obcinał i
od kiedy przeszedł na emeryturę to nie potrafi się tego oduczyć, wino przebija
przez plastikowy, przezroczysty kubeczek, przybliżając go do oczu ma się
wrażenie jakby ktoś nałożył ci na nos przeciwsłoneczne okulary, ludzie teraz
często je noszą, bez względu na pogodę, bojąc się spoglądać w oczy innych,
obawiając się wzajemnych spojrzeń prawie w ogóle ich nie ściągają, a ja wypije
i kubeczek odstawiam, moje dłonie są prawie czarne, po prostu nie potrafię ich
domyć, próbowałem już różnych sposobów, trud pracy zalazł mi za skórę
zmieniając jej pigment, te moje dłonie to wyglądają jakbym cały czas nosił na
nich rękawiczki, patrzę na Jasia i mu zazdroszczę bo ja tych moich spracowanych
dłoni zaczynam się wstydzić, jak idę przez miasto to trzymam je w kieszeni, w
sklepie wyciągam pieniądze jak ekspedientki się odwrócą, aby podać mi zamówiony
towar, a kiedy dają mi resztę proszę żeby wsadziły ją wraz z zakupami do
reklamówki, podając je komuś oblewam się rumieńcem ze wstydu, że ktoś sobie
pomyśli, że nie mam do niego szacunku i brudnymi łapskami oddaje mu cześć, nie
wiem kiedy się to stało, ta ciężka praca jest na mych dłoniach jak prawdziwy
tatuaż, Felek chyba zaraz zaśnie, oparł głowę o pieniek, jakby czekał na
ścięcie, z kącików ust cieknie mu ślina wsiąkając w tą kurzą krew, o i nawet
zaczął pochrapywać, zostaliśmy, więc tylko z Jasiem, dopiero jedenasta, a już
dzieci wracają ze szkoły, większe od nich tornistry zwisają im z pleców, jak
żółwie skorupy, o właśnie grupka chłopców zaczęła się przepychać, ja przez całe
moje życie nikogo nie uderzyłem, nie żebym był słaby, czy nie miał ku temu
powodu po prostu zawsze znajdowałem inne wyjście, chociażby teraz kiedy wzbiera
we mnie agresja, jak już mam dość tych ciągłych pretensji małżonki, jej
nieustających oskarżeń, wychodzę z domu nawet jak jej nie ma i idę na ryby lub
do chlewików i uspokajam się, rozładowuję z całego, negatywnego napięcia,
pomacham sobie siekierą, zaniosę kilka worków Zyskowej potem zapalę, trochę
wypije i od razu się uśmiecham, kiedyś szedłem zima do mojej siostry, chodniki
były oblodzone, a posypano piaskiem z sola prawie wszędzie, wiec maszerowałem
żwawo, prawie, że biegłem, pamiętam, że zaczął prószyć wtedy gęsty śnieg, który
przykrył ten lód ale ja ufałem naszym zakładom usług komunalnych, wiec parłem
do przodu niczym sprinter, siostra miała imieniny, wiec podjedliśmy sobie i
wypiliśmy, a kiedy wracałem nie miałem zamiaru się zatrzymywać, nawet nie
dopadała mnie zadyszka, spieszniej mi było do domu niż do siostry i
postanowiłem drogę skrócić wchodząc do krótkiego tunelu na jednym z osiedli,
było w nim ciemno, czarno jak w poniemieckich bunkrach po których chodziliśmy,
gdzie brak był oświetlenia, a my cały czas podążając do przodu dotykaliśmy,
wilgotnej, zimnej ściany lecz w tym tunelu ja szedłem jak zawodowy chodziarz,
jak górnik podążający podziemnym korytarzem, jakbym miał na czole latarkę i w
pewnym momencie straciłem przytomność, a kiedy ją odzyskałem już świtało, na
nogawkach spodni miałem krew, kostki na piąstkach były pozdzierane i wszystko
to widziałem jednym okiem, bo drugie było zapuchnięte, jakby ktoś je podbił i
tak obserwując świat z pozycji leżącego rozpłakałem się, a z tego nieodbitego
oka, wokół którego nie było wybrzuszonej skóry wyglądającej tak, jakby w to oko
ugryzł mnie szerszeń, popłynęły łzy i tak ściekając mi po policzkach niczym
topniejący śnieg po rynnach dachów wlewały mi się za kołnierz mojej koszuli, za
kurtkę poplamioną na czerwono, a to drugie oko, ta pokrywająca je opuchlizna
jeszcze bardziej opuchła, napęczniała, rozrosła się do takich rozmiarów jak
nadeptywana powoli purchawka mająca lada moment pęknąć, jak ciasto włożone do
piekarnika i rosnące coraz bardziej w foremce do rozsądzających ją rozmiarów, a
ja czułem jakbym miał pod ta opuchlizna sporej wielkości basen, kolejne
mazurskie jezioro, że pod nią jest zapowiedź kolejnego potopu, tak byłem
smutny, bo przecież ja nikogo w życiu nie uderzyłem, ja który zawsze miałem
alternatywne rozwiązania tego feralnego poranka byłem prawie pewien swojej
kapitulacji, leżałem tak i smutek paraliżował mi nogi, patrzyłem się przed
siebie i za siebie nie podnosząc się, chcąc umrzeć w tym samym miejscu gdzie
popełniłem ten ohydny grzech, śnieg już nie padał, a musiało przestać sypać
chwile po moim wielkim wejściu do tunelu, gdyż moje ślady wciąż na nim
widniały, tylko moje i żadne inne, a potem zobaczyłem, że żadnych śladów
wychodzących z tunelu nie ma, że w środku leżę tylko ja, a za moją głową widać
trajektorię hamowania odbitą, jak ślady opon na asfalcie, miałem na nogach
filcowe gumiaki i uśmiechnęła się moja zapuchnięta gęba, podniosłem się, jak
nowo narodzony, rozradowany wybiegłem na chodnik i gdyby ktoś wtedy przechodził
z pewnością podbiegłbym do niego afiszując się z ta moja obita twarzą, skacząc
ze szczęścia i pokazując mu te moje siniaki, zadzierając głowę do góry z dumy,
że ja nikomu nie dałem w mordę i nikt mi i że zawsze są alternatywne wyjścia
nawet dla takich co lubią w mordę dać lub dostać wystarczy wejść mroźną nocą do
nie posypanego piaskiem z solą tunelu, szedłem do domu i byłem wesoły bo nawet
ja, który nikomu w życiu nie przyłożyłem, wiedziałem, jak to jest dostać, jak
się czuje ten którego gęba nie szklanka i utwierdziłem się w przekonaniu, że
nie ma jak alternatywne metody, a do naszej miejscowej gazetki napisałem list z
podziękowaniem do dyrektora zakładu usług komunalnych, że tam w tunelu nie
posypał, ze lód w tym miejscu był prawie tak błyszczący, jak na jeziorze,
siedzimy z Jasiem na ziemi, pod tyłkami mamy reklamówki, żeby żaden z nas wilka
nie dostał i kiedy wychylamy tak po kolejnej miarce przypomina mi się historia
z dachem, jak to kilku facetów przyszło ściągnąć z niego starą, popękaną
dachówkę, w jej miejsce mieli położyć nową ale ponieważ transport jeszcze nie
dojechał zostawili tą robotę na później i to później przeciągnęło się na
kolejne dwa tygodnie, a w ciągu tych czternastu dni były trzy ulewy, pech
chciał, że najwięcej dachówek do wymiany było po tej stronie dachu gdzie swoje
mieszkanie miał Jasiu, leżał on wygodnie na łóżku przytulając się do małżonki,
gdy nagle pociekła niczym z kranika woda z sufitu i kap, kap na prześcieradło,
na kołdrę, poduszki, na farbie porobiły się żółte zacieki, a sufit przypominał
szare, deszczowe niebo, woda spadała wszędzie i przez dwie noce to Jasiu spał
pod ceratą, krople o nią dudniły jakby rozbijały się o dobrze naciągnięty
namiot, a Jasiu będąc pod nią był tak spocony, a jego małżonka taka mokra, że
wspólnie wyglądali na przemoczonych, jakby nie tylko ten dach był dziurawy ale
i cerata, w pokoju ustawili dwie, metalowe wanny przyniesione ze strychu i ta
deszczówka szybko je wypełniała, więc przelewali ją do garnków, a z nich do
butelek, bo taka deszczówka jest zdrowa, potem przegotowywali ją dwa razy i
parzyli na niej herbatę, Jasiu to się w tych wannach kąpał, siedział w jednej z
nich i mydlił całe ciało, a potem szybko biegł do drugiej, żeby się opłukać,
któregoś dnia poprosili mnie, żebym mu pomógł wejść na dach, że on ma pomysł
jak te ubytki po popękanych dachówkach wypełnić, weszliśmy ze strychu po
drabinie i Jasiu na dziury nałożył reklamówki, te na których dzisiaj siedzimy,
wiesz co Jasiu kocham swoją żonę, kiedyś spacerując trzymaliśmy się za ręce, a
ja idąc tak u jej boku mijałem inne niewiasty i zapatrzony byłem w nie jak
sroka w gnat, bo dla mnie Jasiu kobiety są, jak ogień pożaru, w który chcemy
wskoczyć, jak wzburzona woda oceanów i mórz, w którą pragniemy się zanurzyć,
silny wiatr dla którego nie raz mamy ochotę dać się ponieść, są, jak żywioły
bez których nie sposób żyć, żywioły, których nie można opanować, którymi wciąż
człowiek się zachwyca, a kto próbuje z nimi wygrać przegrywa i choć jestem
żonaty ciągle mnie one fascynują, Jasiu otworzył następną butelkę, zerwał z
niej korek zębami, odkąd się znamy to nie widziałem żeby kiedykolwiek nosił
otwieracz, dzieciaki zawsze podbiegają do niego z butelką oranżady, wkłada on
wtedy szyjkę butelki do ust i ciągnie ją do dołu wyciągając już bez kapsla,
taka mała sztuczka, a ilu widzów przedstawienia, trzeba będzie obudzić Felka,
włosy mu posiwiały, tak na twarzy to nie wygląda na swój wiek ale po chodzie,
po jego ruchach człowiek myśli że dobiega siedemdziesiątki, idąc z domu nigdy
się nie spieszy, zatrzymuje się przed wystawowymi szybami i zamiast wpatrywać w
reklamowane w nich produkty używa ich jako luster, wyciąga z tylnej kieszeni
spodni mały, plastikowy grzebyk i czesze tą swoją białą czuprynę, zaczesuje do
góry, przejeżdża po niej palcami, w tych szybach wygląda niczym emerytowany
Elwis i tak wędruje od sklepu do sklepu, aż zachodzi do spożywczego, w którym pracuje jego żona, przy ladzie stoi piękna
kobieta na tle wypełnionych pieczywem półek, w powietrzu unosi się zapach zbóż,
ona wie po co on przyszedł, słyszy melodie „o mój rozmarynie rozwijaj się”
nuconą przez niego pod nosem i choć jest stanowczo na nie, choć ze złości
zaciska zęby powtarzając sobie po cichu, że tym razem będzie po jej myśli, że
ona zrobi tak jak uważa, tak jak zrobić powinna, jej oczy wyglądają na takie,
których nie sposób przebłagać i kiedy tak czeka na Felka wejście, na jego
spojrzenie, które już przed progiem drzwi ma zamiar zdruzgotać, porazić niczym
piorun drzewo, jak królowa swemu poddanemu wzrokiem zamknąć usta, Felek
najpierw wpuszcza do środka swoją białą czuprynę, swoje gęste śnieżne włosy,
które przez całą drogę tak pielęgnował, robił w nich przedziałek, to znowu
czesał się bez, spuszczał je sobie na oczy, zawieszał za uszami niczym turban,
zaplatał w warkoczyki, aby w końcu zaczesać do góry, żeby wyglądać jak Elwis,
jak król rock n rolla, bo jego żonie na widok tych włosów postawionych na
sztorc miękną nogi, bo ona zaczyna prawie omdlewać, ulatuje z niej cała
stanowczość, łopocze rzęsami jak motylki swoimi skrzydłami, te włosy są niczym
amnezja i kiedy Felek wystawia je zza rogu, kiedy zamiast niego widać tylko te
włosy, to małżonka zapomina co tak naprawdę miała mu powiedzieć, czego
zabronić, nie pamięta nic, tylko wyciąga ręce przed siebie jakby były z metalu,
a Felek nosił na głowie magnes i wychodzi zza lady biegnąc w ich kierunku, aby
zanurzyć w nich palce, Felek prosi ją wtedy o stówkę z jego emerytury lecz ona
jest jak zahipnotyzowana, nie ma dla niej męża są tylko jego kudły, Felek sięga
wtedy do kieszeni sklepowego fartucha i wyciąga jeden banknot, sto złotych nie
więcej, bo choć są to jego pieniądze to nigdy małżonki nie okrada i śpiewa „o
mój rozmarynie rozwijaj się” z jeszcze większym animuszem schodząc powoli po
schodach, bo jego małżonka ciągle ma dłonie na jego głowie i jak tak stoją to
wyglądają, jakby ona mu myła tą jego czuprynę, jakby robiła mu masaż, sprawia
wrażenie jakby czegoś szukała, Felek jest o jeden stopień niżej, a żona ciągle
w ślad za nim, dopiero kiedy odbiega on kilka kroków powraca do niej
świadomość, otwiera oczy i widząc gdzie się znajduje powoli się cofa, a będąc
przy drzwiach, jeszcze przed wejściem do sklepu widzi jak w oddali podskakują
te białe włosy Felka, śnieżne, gęste włosy zaczesane do góry niczym u
emerytowanego Elwisa, Felek powoli unosi głowę, na policzku odcisnęły mu się
drewniane słoje, częstuję go papierosem bo wiem co to znaczy obudzić się z
takiego snu jak on i nie posiadać fajki w kieszeni, sam też zapalam, tylko
Jasiu odmawia siorbiąc spokojnie winko, czas mija nam bardzo powoli, żaden z
nas nie ma zegarka, na budowie, w tym dużym dole gdzie kiedyś były fundamenty
masarni i setki szczurzych nor siedzą robotnicy popijając ciepłą herbatę z
termosów, łycha koparki zwisa nad ich głowami niczym zaciśnięta, boża pięść,
zanim zaczęli tu kopać ogrodzili cały plac budowy drewnianymi sztachetami, nocą
słychać było jak ktoś je wyrywa, ludzie tutaj dość wcześnie zaopatrują się w
opał, sam wziąłem kilka i od razu spaliłem, właściciel budowy przyjechał
następnego dnia i kazał swoim pracownikom postawić ogrodzenie z blachy, to też
ponieśli, nie tak szybko jak drewno ale zabrali kawałek po kawałku i zanieśli
na złom, teraz jest taka druciana brama i ciecia na budowie zatrudniono,
przesiaduje on w przyczepie campingowej, którą również próbowano ukraść i żeby
nie stróż to by ją pociągnęli, w tym wykopie to czasami słychać jeszcze piski
szczurów, jak rozpoczęto Budowem to one poprzenosiły się do naszych piwnic,
mieliśmy tutaj jednego sąsiada, który schodził na dół, schody do piwnic są jak
w zamkowych lochach, mury wyglądają prawie identycznie jak w podziemiach zamków
krzyżackich, ściany wilgotne, mnóstwo pajęczyn i grzyb, ten sąsiad jak już był
na dole to gasił latarkę, stawał na samym końcu długiego korytarza tuż przy
włączniku światła, a w dłoni trzymał szpadel, stał i wytężał słuch, bo nic nie
było widać, zapach gnijących ziemniaków mieszał się ze smrodem ekskrementów,
gdyż u nas w piwnicach biegną stare rury kanalizacyjne, sąsiad był wielkim
mężczyzną, czając się w ciemnościach piwnicznego korytarza musiał się trochę
garbić żeby głową nie wpaść w rozwieszone tuż pod sufitem pajęczyny, powoli
oddychał przez nos, po kilkunastu minutach słyszał jak szczury zaczynają
wychodzić ze swych nor, podnosił wtedy szpadel do góry jakby trzymał w rękach
miecz i chciał zagłębić jego ostrze w ciepłe, żyjące ciało i kiedy słyszał
coraz wyraźniejszy pisk i chrobot, kiedy czuł ten szczurzy smród bardzo blisko
siebie, zapalał światło i uderzał szpadlem w biegające po podłodze gryzonie,
przecinał je szpadlem na pół lecz było ich tak dużo, że nie bały się one
sąsiada, chodząc po rurach skakały na
jego barki i gryzły go w szyję, łaziły mu po ubraniu, a on jak później
opowiadał czuł się niczym Popiel lecz nie przestawał walić szpadlem, po twarzy
spływał pot i nieduże szczurze języczki go zlizywały potem gryzonie uciekały,
zostawał tylko on i śmiertelne ofiary jego uderzeń, ten nasz sąsiad szedł do
tej piwnicy każdego dnia, raz wpuszczono do niej kota lecz szczury go zagryzły,
sąsiad mówił, że widział tam gryzonie wielkości dwóch kotów razem wziętych
i uwierzono mu dopiero kiedy zabił jednego
z nich, schodził do piwnicy i po niecałej godzinie wychodził z workiem
wypchanym po brzegi, z takim workiem jaki ja zaniosłem dzisiaj Zyskowej, z tego
wora ulatniał się szczurzy smród, nie wszystkie szczury udało się mojemu
sąsiadowi wybić lecz później wyczuwając jego zapach szybko uciekały do swych
nor, z których żaden z nich nie wychodził i nawet ciemności oraz głód nie
potrafiły ich do tego zmusić, bo szczury to inteligentne zwierzęta, na budowie
przerwa, robotnicy jedzą w ciszy kanapki, jest ich trzech jak nas, z deski i
dwóch dużych kamieni zrobili sobie ławkę, w metalowych kubkach paruje herbata,
Jasiu unosi plastikowy kubeczek i uśmiechając się przepija do nich, robimy z
Felkiem to samo, chyba jest już południe, słońce skryło się za chmurami, więc
nie widać z której strony świeci, bo kiedy jest za chlewikami to znaczy, że
przed dwunastą, a jak ogrzewa je od frontu to już musi być po południu, na
budowie to rożnie siadają do posiłków, wiec trudno powiedzieć patrząc na ich
dzienną rutynę pracy, która godzina, wrony obsiadły drzewa rosnące wzdłuż
chodników, kraczą wzajemnie się przekrzykując, na drzewach aż ciemno jakby
gałęzie pokrywały czarne liście, u nas w miasteczku jest taki park, dziwny park
bo nie ma w nim ani jednego drzewka, są kwiatki i ścieżki usypane z piasku,
stoją ławeczki, a wszystkie drzewa rosną przy otaczających ten park chodnikach
i wrony tak pod wieczór zlatują zimą w ich łyse korony, czepiają się gałązek
nóżkami, słychać skrzeczenie, a gałęzie poruszają się jakby wiał silny wiatr,
uginają się jak pod ciężarem czarnego śniegu, ptaki siedząc patrzą z góry na
ludzi idących lub wracających z kościoła bądź sklepu, na spacerującą młodzież i
tak znienacka, nagle jak uderzenie pioruna spada na chodnikowa płytę biała maź
potem następna, aż po krótkiej chwili następuje deszcz ptasiego gówna, jego
toksyczne krople trafiają w kurtki przechodniów, we włosy dziewcząt i chłopców,
w buty maszerujących, a oni przebiegają pod drzewami jak przez ścieżkę zdrowia,
nie cofają się tylko biegną do przodu i dopiero wychodząc na nie zadrzewioną przestrzeń
zatrzymują się, żeby polizać swoje rany, prawie ze łzami w oczach ścierają
chusteczkami szybko zasychające białe plamy, wykruszają ptasie fekalia z włosów
biorąc między palce i wałkując w nieskończoność, przybliżają później te palce
do nosa, żeby sprawdzić jak to śmierdzi, a cuchnie potwornie, niektórzy
przechodzą obok tego obojętnie mówiąc, że to na szczęście, na chodniku zawsze
jest biało-żółta plama, jakby ktoś rozlał farbę, tą plamę nie sposób zetrzeć,
wrony jak się wysrają to robi się ciszej, te drzewa to taki ptasi wychodek w
centrum miasteczka, najzabawniej jest w święta bo wszyscy idący do kościoła
przechodzą na chodnik po drugiej stronie ulicy, kiedyś burmistrz zaproponował,
aby i tam posadzić drzewa, dla poprawienia w oczach turystów wizerunku
miasteczka, nawet wkopano tam sadzonki ale już po nocy żadnej z nich nie było,
mówią u nas, że tam gdzie pojawia się ta czarna, wronia chmura, ten skrzeczący
obłok przysłaniający słoneczne promienie, będący niczym ciemna plama oleju na
jasnym błękicie niebiańskich wód, to tam w tym miejscu nad którym krąży ktoś
umrze bądź już umiera, kiedyś stado wron przez kilka dni zajmowało niebieską
przestrzeń nad naszym blokiem, fruwały one na okrągło, nie wszystkie, bo te
które się zmęczyły siadały na pordzewiałych rynnach, na zbiorczej antenie,
pamiętam jak nauczyciel strzelał w nie z procy, gdyż była transmisja z jakiegoś
meczu piłkarskiego, a ten ich odpoczynek powodował duże zakłócenia, schylał się
nad piaskownicą i grzebał w wypełniającym ją piasku, jakby robaków na ryby
szukał tylko miejsce nie te i kiedy się prostował trzymał w palcach duży
kamień, na wilgotnym piasku leżała ich cała kupka, czyli wiedział, że nie
trafi, że ten kamień wystrzelony z procy poszybuje gdzieś hen daleko nad
dachem, naciągał gumę i stał tak długo celując jakby był na polowaniu bo ten
nasz nauczyciel jest również myśliwym, w kółku łowieckim ma swoje trofea, w
mieszkaniu trzyma tylko skórę dzika, czasami jego pociechy trzepią ją na
ogrodzeniu placu budowy, a ten nasz belfer wychyla się z okna i jak widzi kogoś
idącego przez podwórko to mówi, że on go ustrzelił, że był to największy dzik w
tych mazurskich lasach rosnących w pobliżu naszego miasteczka, że za pierwszym
strzałem trafił go w skroń, że ten jego pierwszy strzał był jak nokautujący
cios Tysona, jak bramka w ostatniej minucie finału ligi mistrzów zdobyta przez
norweskiego gracza drużyny przegrywającej przez prawie dziewięćdziesiąt minut,
bo on również z tym dzikiem przegrywał, przez dobre trzy godziny robiono na
niego nagonkę, zamknięto go w pierścieniu, który ciągle się zacieśniał, a ta
dzika świnia ciągle uciekała, któryś z nauczyciela kolegów swoim wystrzałem
drasną ją w nogę, spuszczone psy kąsały zmęczone ciało lecz duch walki stale w
tym dziku był i tropiono go tak bez ustanku, aż natknął się na lufę strzelby
naszego sąsiada, parł na niego, a w oczach zwierzęcia był brak strachu,
jakiejkolwiek pretensji, w tych zagłębionych w szczecinie źrenicach palił się
żar walki o życie, walki w samoobronie, tego że była to ciężarna locha nauczyciel
już nie wspominał, patrzył tylko przez okno jak jego dzieci otrzepują tą skórę
z kurzu, uśmiechał się i przewracał kartki położonego na parapecie podręcznika
biologii przygotowując się do jutrzejszych lekcji, kiedy tak mierzył w te
wronie ciała ptaki się ciągle zmieniały, jedne lądowały, aby drugie mogły wzbić
się w powietrze zastępując te pierwsze i w końcu nauczyciel puścił tą gumę, jej
świst wyrzucił kamień z dużą prędkością, a ten poszybował niżej niż sąsiad się
spodziewał i zbił jego okno w dużym pokoju, góra kamieni w piaskownicy była
niczym usypany grób, w którym belfer pochwal swoją chorą dumę, wrony głośniej
zakrakały i dalej kontynuowały ten swój podniebny taniec, ten mecz hokeja na
lodzie gdzie zardzewiałe rynny i zbiorcza antena były ławkami rezerwowych, a
powietrzna przestrzeń areną lodowiska, dwa dni później zmarł krawiec,
dzierżawił on malutki pokoik w mieszkaniu nauczyciela, nie wyzionął on ducha w
swoim warsztacie lecz w mieszkaniu na jednym z dwóch osiedli miasteczka, ten
krawiec szył mi garnitur do pierwszej komunii oraz do ślubu, miał taką niedużą,
białą kredę, kreślił nią po ubraniach jak nauczyciel po tablicy, przy oknie
postawił maszynę, pod nią był metalowy pedał, też miałem podobną w domu i jak
dłużej człowiek popracował to czuł się niczym kolarz, tak bolały mięśnie nóg,
ten nasz krawiec zawsze w ustach trzymał igły bo on nigdy nie miał poduszeczki,
w którą mógłby je powbijać, a jak brał miarę to szczerzył zęby i srebrne igły
współgrały ze srebrnym kolorem jego sztucznej klawiatury, przyjeżdżał do pracy
rowerem, niedużym składakiem, na kierownicy wisiała szmaciana torba, kłaniał
się wszystkim i wchodząc po schodach ciągnął ten swój jednoślad na górę, a
torba uderzała w drewniane szczebelki schodów niczym palce w struny harfy, ten
krawiec swoim zawodem zaraził mnie, jak już stałem na środku jego warsztatu,
kiedy zbliżał swą kłującą twarz do mego ciała, aby jak najdokładniej pobrać
miarę, wpatrywałem się w każdy jego ruch, twarz zdradzającą skupienie, w palce
kreślące białą kredą jakieś linie, strzałki i cyfry na dużych częściach
materiału, na nożyczki, którymi odcinał niepotrzebne skrawki niczym fryzjer za długie
włosy, precyzyjnie i powoli, stałem na baczność, a kiedy pewnego razu
powiedział, że już skończył, że mogę już iść i jutro będzie wszystko gotowe,
pobiegłem szybko do domu, zamknąłem się w swoim pokoju i zacząłem odtwarzać z
pamięci to co u niego zobaczyłem, wziąłem materiał i ciąłem, na maszynie
wszystko pozszywałem, a o poranku siedziałem pod drzwiami mieszkania nauczyciela
w którym, w maleńkim pokoiku, krawiec miał swój warsztat, czekając na niego,
trzymając pod pachą moje dzieło, a on kiedy wszedł po schodach wraz ze
składakiem, ze szmacianą torbą, kiedy już stanął naprzeciwko drzwi, aby wsunąć
klucz w ich zamek, żeby otworzyć ten stary, zapomniany warsztat, w którym
obsługiwani byli już tylko moi sąsiedzi, obrócił się do mnie nieogoloną twarzą
i powiedział przez łzy, że on wie, on od razu wiedział, iż będę jego następcą,
przedłużeniem jego życia i wtedy wyciągnąłem to trzymane pod bokiem ubranie
rozwijając je niczym perski dywan i jego oczom ukazał się garnitur, wtedy on
wyciągnął zawartość szmacianej torby, a był nią identyczny garnitur jak ten
przyniesiony przeze mnie tylko materiał miał kolor granatowy, tym się różniły,
krawiec przytulił mnie bardzo mocno mówiąc, że jestem jego drugim dzieckiem
którego pragnął, że ze mnie będzie człowiek nie jak jego syn, który całymi
dniami siedzi pod monopolowym i pije, że on chciał swoje jedyne dziecko bycia
krawcem nauczyć ale synowi ciągle trzęsą się ręce, a gdy wychodzi się poleczyć
to wraca późnym wieczorem i jest tak pijany, że po przekroczeniu progu
mieszkania osuwa się prawie natychmiast na podłogę, a z rana dejavu, później
krawcowi urodził się kolejny syn, jakby bóg wysłuchał jego próśb bo nasz
krawiec to był z bogiem za pan brat, modlił się w swoim warsztacie, jak w
niewielkiej kapliczce, często można go było zastać na klęczkach, w skrawkach
tych wszystkich różnokolorowych materiałów, nici, z igłami w buzi, klęczał i z
bogiem rozmawiał, a przed nim stała jego maszyna niczym kościelny ołtarz, nasz
krawiec chciał wstąpić kiedyś do zakonu lecz później postanowił, że będzie
szyć, robić ubrania, zaszywać dziury w spodniach jak ksiądz spowiedzią ceruje
dusze swoich parafian, krawiec pokochał pewną niewiastę i z rodziną chciał żyć,
kiedy zmarł, jego młodszy syn miał dziesięć lat, siedzą te wrony na drzewach
niedaleko chlewików i nic sobie nie robią z niezadowolenia ludzi, którym
zanieczyściły wyjściowe ubrania, bujają się na cienkich gałązkach i tak jakby
były gdzie indziej, jakbyśmy tylko my je widzieli, my przyglądamy się im, a one
nas ignorują, nie widzą tak jakby nasz wzrok przechodził przez nie jak przez
szybę okna, Felek wyciągnął z kieszeni kanapkę zrobiona w domu i częstuje, ja
to odmawiam, czuję się syty, zresztą jak pije to nie jem, Jasiu podobnie, wiec
Felek rzuca kanapką w te wrony, a one zrywają się z gałęzi, jakby kot je
stamtąd przegonił, podlatują do pieczywa, bija się o dwa kawałki boczku
przykryte dwoma połówkami bułki, dzioby usmarowane masłem kraczą połykając
chciwie, każdy oderwany w walce kęs, aż w końcu kanapka robi się mała i jedna z
wron ulatuje z nią gdzieś daleko niknąc powoli na tle szarego nieba, tylko
kilka ptaków udaje się za nią w pogoń, patrzę się na te wrony i myślę sobie, że
one zauważą nas dopiero jak będziemy dla nich jedzeniem, jak przeistoczymy się
w pokarm, opadniemy z sił i nie będziemy mogli się bronić, że one są
zwiastunami anioła śmierci, po prostu latają nad tym miejscem gdzie czują
trupa, gdzie jest jeszcze nie zakopana kupa mięsa, dlatego nie ma ich na
cmentarzach, Jasiu polewa po następnej miarce, tą to wypijam naprawdę w
ekspresowym tempie, teraz Jasia oczy są
mętne, zamulone jak płytka woda jednej z odnóg rzeki znajdującej się przy
ogrodach działkowych, ta woda to była przezroczysta dopiero tak późną jesienią
lub na początku wiosny, wtedy widać było w niej ryby, raki, małe żabki
przeskakujące do niej z kanałów melioracyjnych, a tak prawie na okrągło ktoś
się w niej kąpał, do jeziora jest daleko, więc duża ilość dzieci przychodziła
tu nad zakręt, mała polana tuż przy działkach była zawsze zapełniona, ludzie
schodzili powoli z niedużej lecz stromej skarpy i od razu lądowali po kostki w
piaszczystym dnie rzeki, woda sięgała im poniżej kolan, brodzili po niej,
niektórzy się w niej kładli leżąc na brzuchu jak krokodyle, dzieciarnia
pluskała się i piszczała, trzeba było przejść spory kawałek chcąc popływać,
kilka metrów od brzegu głębokość rzeki nadawała się do nurkowania lecz maluchy
zostawały przy skarpie ciągle zanurzając dłonie w lepkim piasku, rzucając
mułem, tarzając w wodzie, która zaczynała przypominać błoto, wysychający
wodopój gdzieś w Afryce, Jasiu obejmuje Felka za szyje i całuje go w policzek,
ja mu podaję dłoń wiedząc, że i tak na mnie poczeka bo będę szedł w tym samym
kierunku co on, na budowie koparka zagłębia łychę w szary piasek, robotnicy
szybko przerzucają go szpadlami lecz i tak nie nadążają za maszyna, te dłonie
robotników są takie jak moje, ciemne jak rozkopywana przez nich ziemia,
ściskają rączki szpadli, jakby się z nimi urodzili, pod bluzkami widać zarys
mięśni grzbietu, w rękawach prężą się bicepsy, a ile taki robotnik zje, cały
chuj, a może nawet nie to, wypić to on potrafi ale z jedzeniem to już u niego
krucho, przez chmury zaczyna przebijać słońce, nieśmiało jakby budziło się ze
snu otwierając najpierw jedno oko, to szare prześcieradło pokrywające niebo
powoli się przeciera, widać coraz więcej dziur, coraz więcej prześwitów, musi
już być po południu, a przecież obiecałem ogrodnikowi, nie to on obiecał mi, że jak będzie praca to mogę
zacząć choćby od dzisiaj, a ja obiecałem sobie, że będę się dowiadywał u niego
codziennie, Felek rozlewa po kubeczku przyniesionej wódki, muszę najpierw
podnieść te dwie butelki po winie, schować je do reklamówki, a potem położyć na
półkę w chlewiku może będą na jutro, zresztą w moim chlewiku to już leżą tylko
te puste butelki, dobrze, że zima się kończy, tego roku było naprawdę ciężko,
chodziłem po hurtowniach i prosiłem o drewniane palety, te które były już
nadłamane lub drewno wyglądało na słabe, żeby udźwignąć kolejny ciężar, a
zakład nie mógł już ich nareperować, jak mi dano to niosłem ją uradowany pod
pacha jak ten garnitur do krawca, zanosiłem pod chlewiki i biegłem po następną,
często brałem je z hurtowni za miasteczkiem i tak znosiłem je niczym mrówka
zapasy do swego mrowiska, a potem brałem siekierę i waliłem w nie obuchem, z
desek wybijałem gwoździe, rąbałem je jak były za długie i szybko biegłem z nimi
do mieszkania, rozpalałem w piecu i wrzucałem do ognia kawałek po kawałku,
kafle się nie zdążyły do końca nagrzać, a tych palet zaczynało brakować taki
ogień był łapczywy, a pokoje mamy wysokie i to ciepło leciało gdzieś pod sufit,
nad żyrandole, córki siedziały przy stole w kurtkach, a żona ubrana w stary
sweter z włóczki krzyczała, że to wszystko moja wina, oczy mi wtedy
wilgotniały, brałem sanki najmłodszej córki kładąc na nich siekierę i ciągnąłem
je w kierunku wyspy, przez zamarzniętą rzekę, na której były wydeptane przez
innych w śniegu świeże ścieżki, wśród drzew niósł się odgłos uderzeń ostrza
siekiery o pień, ciemność ukrywała naszą tożsamość i gdyby nie ślady na
pokrywającym lód śniegu oraz hałas wycinki nikt by nie wiedział o naszej
obecności, potem ciągnąłem sanki przez działki modląc się, aby księżyc pozostał
za chmurami, żeby noc nie pojaśniała, idąc ściskałem w dłoni trzonek siekiery
gotowy bronić tego co wiozłem, wchodząc na podwórko patrzyłem w okna czy aby na
pewno w ciemnych szybach nie ma ciekawskich oczu, wciągałem sanki z drewnem pod
sam piec jakbym był świętym mikołajem przywożącym prezenty, powtórnie
rozpalałem ogień zatapiając w nim pachnące żywicą kawałki drewna, paląc w nim
swój strach, że ktoś mógł mnie na tej kradzieży przyłapać i kiedy znikała cała
zawartość sanek uspokajałem się lecz tylko na moment, gdyż te trochę bardziej
nagrzane kafle pieca wytwarzały wciąż za mało ciepła, tak jakby nalewana do
pustej wanny woda zaczynała wypełniać ja od góry, a nie dna tak samo to ciepło,
żeby je poczuć trzeba było wejść na
drabinę, wystawić głowę ponad żyrandol, żeby ktoś wtedy odwrócił pokój do góry
nogami to byśmy mieli tego ciepła po kostki, córki miały już na dłoniach
rękawiczki, ciepłe czapeczki kupione na rynku od ruskich, kozaczki z wystającym
futerkiem, a małżonka na sweter założyła kożuszek, stopy były w wełnianych
skarpetkach, siedziała i buzia się jej nie zamykała, że im to zimno, a mnie to
wino grzeje, wyszedłem w ten czas z domu, a kiedy zamykałem drzwi tyle mi wody
napłynęło do oczu, wszystko widziałem jakbym był na dnie rzeczki, pod wodą
jeziora dotykał plecami wodorostów i wpatrywał się przez wodę w słoneczne
niebo, w rozmazane twarze tych, których tułowia stoją nad, na ich nogi lekko i
z gracja stąpające po zielonym dywanie wodnej roślinności, szczypało mnie w
oczy, a ja mrugałem powiekami chcąc poprawić ostrość obrazu, podniosłem dłonie
i tarłem nimi źrenice, jakby coś mi w nie wpadło, jakby naleciało do nich
szamponu, piasku wzniesionego przez wiatr, aż rozpłakałem się, porządnie się
poryczałem, idąc w kierunku chlewików ocierałem rękawami brudnej kurtki
policzki wiedząc, że muszę to zrobić, w dłoni ściskałem ostrze siekiery,
wbijało się ono w ma skórę, a ja biegłem do chlewików, tam gdzie przy ścianie,
za którą była kiedyś nasza litera „u” otwarte z kreska, przy tym białym murze,
który uczynił z naszej literki „u” otwarte z kreska literę „ó” zamknięte z
kreską, tam gdzie tą kreską były chlewiki, pędziłem, gdyż stała tutaj ciągle ta
kanapa sąsiada, leżała na niej deska, w oparciu były niewielkie dziurki i przez
te otworki gąbka oparcia nasiąkła wilgocią, a po prawej stronie oparcia zerwana
była tapicerka i wyrwany duży kawałek tej gąbki ponieważ pewnego razu nasz
przyjaciel Grzegorz był tak spragniony, tak go suszyło w gardle, miał tak
popękane wargi, że kiedy zobaczył jak my siadamy na kanapie i opierając się
wyciskamy z jej gąbki wodniste krople, złapał palcami za materiał i zdarł go
łapczywie, jak dzieci rozpakowujące w wigilie prezenty, jak rozochocony
mężczyzna kobiecą bieliznę i wyrwał kawał tej gąbki, ściskając go w dłoni
trzymał nad szeroko rozwartymi ustami wyglądając niczym duże pisklę z otwartym
dziobkiem, domagające się pokarmu, z jego dłoni ciurkiem leciała woda, a my
przyglądaliśmy się jak pracuje jego krtań, Grzegorz zmieniał się niczym
podlewany po długiej suszy kwiatek, prostował się, wargi będące uprzednio jak
popękana, sucha ziemia poczerwieniały, oczy wcześniej zapadnięte powróciły na
swoje miejsce, wycisnął całą gąbkę, aż do ostatniej kropli i nic nie uronił,
wytarł buzię w sweter i dziękując pomaszerował chodnikiem, przybiegłem i
stanąłem nad tą kanapą, a sapałem jakbym pokonał jakiś maratoński dystans, ręce
mi się trzęsły lecz podniosłem siekierę, wziąłem pierwszy zamach, a potem
przyszły następne i rąbałem tak na oślep gdzie popadło, uderzenia były głuche
jak te, których od poniedziałku do piątku słuchaliśmy wraz z dziećmi i małżonką
w dużym pokoju naszego mieszkania, za ścianą był sklep masarski i zawsze w dni
robocze tak około siódmej trzydzieści jego właściciel porcjował mięso, walił siekierą
jak kowal w kowadło i ciągle krzyczał dodając sobie animuszu „a masz ty kurwo
już więcej mi nie uciekniesz”, pan Pic, bo tak miał na nazwisko prowadził
również hodowlę świń, a te świnki to przecież inteligentne zwierzęta i kiedy
przychodził czas uboju, czując kres swego żywota, wykorzystywały dziurę w
chlewie i hyc przez nią na łąkę, a z łąki do miasta, a tam ktoś się już nimi
opiekował, zanim naprawił chlew dziesięć świń mu uciekło i nigdy ich już nie
odnalazł, jak już skończyłem zabrałem wszystko do mieszkania, wrzucając do
pieca kawałek po kawałku miałem wrażenie, jakbym palił jakiś album rodzinny,
ogień syczał, w jego płomieniach oglądałem film z niedalekiej przeszłości, a
kiedy obejrzałem się do tylu to radośnie podskoczyłem widząc, że moje panie zaczynają
w końcu się rozbierać, zrzucać z siebie grube, zimowe ubrania, że czerwienią
się na policzkach od ciepła bijącego z tych poniemieckich kafli, zagrożonych
wymarciem jak moje pokolenie, ostatni miarka i idę do ogrodnika, Felek kiwa się
na boki, rozlewa wódkę z plastikowego kubeczka, jakby pił na pokładzie statku w
czasie sztormu, Felek to trochę przypomina ten jego rozmaryn, o którym tak
ciągle podśpiewuje, ten rozmaryn, który jest wiecznie zielony, rozmaryn o
wonnych liściach, bo Felek jest cały czas pijany i ciągle pachnie alkoholem,
jakby to nim, a nie wodą po goleniu spryskiwał rano policzki i szyje, dobra
trzeba iść, zapalę sobie w drodze papierosa, Felkowi to wsadzę go do ust i
podpalę, bo jak mu dam do kieszeni to o nim zapomni, idziemy razem chodnikiem,
po lewej stronie stoi stary sąd, obecnie są w nim mieszkania, a ostatnią literą
prawa jest mieszkający w nim wraz z małżonką emerytowany sędzia, jego kobieta
ma coś z nogami, jest bardzo milutka, kiedy jeszcze chodziła to uśmiechała się
do każdej napotkanej osoby, po prostu szczerze się uśmiechała, skromnie i
radośnie zarazem, wcale nie prosząc o to aby ktokolwiek jej ten uśmiech
oddawał, prowadzała na smyczy dużego wilczura, wyglądającego przy niej niczym
dog, niewielka starsza pani trzymająca na smyczy psa sięgającego jej swoim
grzbietem prawie do skroni, prowadzała go po mieście niczym kucyka, brała na
zakupy, wchodząc do sklepu zostawiała na zewnątrz, a on stał i czekał niczym
przywiązany do ogrodzenia zajazdu koń na swego jeźdźca, wychodząc z zakupami
spoglądała radośnie w jego ślepia i zarzucała mu na grzbiet wypchane po brzegi
reklamówki, głaskała, drapała za uchem, a potem wracali razem do domu, ciężko
wspinali się po schodach na drugie piętro, ona wchodziła pierwsza, a pies za
nią ciągle swą panią asekurując, gdyż była już ona wiekową staruszką, kiedy
zachorowała na nogi jej mąż zaczął wychodzić z wilczurem na spacery lecz co to
były za przechadzki, pies szarpał, ciągnął do przodu lub się zapierał nie chcąc
dalej iść, sędzia mamrotał pod nosem, że on reprezentuje prawo, że pies
powinien się słuchać bo inaczej wyda na niego surowy wyrok, wilczur szczerzył
kły robiąc po swojemu, w mieszkaniu stale siedział przy pani liżąc jej stopy,
kładł głowę na jej piersiach i szukał w oczach tego wesołego spojrzenia,
wychodził bezchmurną nocą na balkon i wył do księżyca, a z granatowego nieba
spadały gwiazdy i lecąc ku ziemi powoli gasły, niektórzy mówili, że pies je
połyka, w końcu musiano wilczura zabrać, ponieważ i sędzia zaniemógł, a ci
którzy sprowadzali go na dół do furgonetki schroniska opowiadali, że staruszka
tylko się do niego uśmiechnęła, tak po swojemu i chyba on zrozumiał, idziemy z Felkiem chodnikiem w kierunku
drewutni, takiego niewielkiego sklepiku z winami, przychodzą tu różni ludzie
przeważnie mężczyźni, choć trafiaj się również kobiety, wszyscy wchodzą do
sklepu, kupują wino lecz nie odchodzą z nim za daleko, tuż za sklepem rośnie
duży dąb i wszyscy ci z alkoholem lub bez, bo i jedni i drudzy chcą się napić,
stają za szerokim pniem drzewa, wokół którego leży taka ilość korków od wina
jakby tam ciągle była jesień i stale na ziemię sypały się żołędzie, za tym
dębem jest prawie taka atmosfera jak w knajpie, sami swoi, stoją, butelka krąży
wkoło, gdy ci co nie mają teraz za co pic będą mięli jutro lub później, z kolei
tym którzy dzisiaj stawiają skończą się pieniążki, każdy jest tam mile
widziany, czasami dochodzi do bójek lecz są one szybkie, żadnej dramaturgii,
jedna wielka komedia, ten który pierwszy trafi wygrywa, dwóch facetów łapiących
się za kołnierze gdzieś na uboczu, bo tak naprawce te potyczki nikogo już nie
interesują, ci co stoją w kole nie przerywają konsumpcji wina, nikt tym walkom
się nie przygląda, tak jakby na ringu, umieszczonym w kilkutysięcznej hali,
stało naprzeciwko siebie dwóch bokserów, widzowie odwróceni są do nich plecami,
nie dopingują, krzyczą czasami lecz nie „przywal mu”, a raczej „daj spokój i
choć się napij”, wygląda to niczym przepychanki w piaskownicy, po których
walczący i tak zostaną przyjaciółmi, Felek idzie za drewutnię, ma przecież
prawie ćwiartkę wódki, a to jest niezłe wpisowe, to jak mieć karetę w pokera,
może spokojnie czekać co inni pokażą, ilu jeszcze dzisiaj wejdzie do gry, choć
i tak pić będą wszyscy, identycznie jest na meczach piłki nożnej w naszym
miasteczku, kibice siedzą na trybunach, za ich plecami cicho szemrze rzeczka,
po murawie stadionu biega dwudziestu dwóch zawodników, a drewniane ławki trybun
niczym te w amfiteatrze wypełniają się powoli widzami spektaklu, trybuny są
zadaszone, wiec nawet jak pada zawsze jest na nich komplet, ci którzy przyszli
bądź przyjechali z drużyną gości wyciągają z reklamówek, szmacianych toreb,
plecaków, średniej wielkości tekturowych kartonów, pieczone mięso, napoje,
sałatki warzywne, zerwane z działek lub kupione pomidory, rybę co to niedawno
złowili, oczyścili i usmażyli, aż paruje z niej to gorąco patelni, cebulę, sól
i pieprz, a na końcu ci wierni swojej drużynie sympatycy futbolu, wyciągają
wódkę, dużo wódki jakby zamiast na mecz przyjechali na wesele lub na stypę,
gdyż po lewej stronie, dwadzieścia metrów od murawy treningowego boiska
znajdującego się tuż obok stadionu jest cmentarz, siadają wygodnie, odkręcają
butelki i kiedy zabrzmi pierwszy gwizdek zaczynają rozlewać gorzałkę, jeden
przepija do drugiego, tworzą się kilkuosobowe grupki, niewielkie drużyny, tak
jakby to oni zaraz mieli wybiec na murawę i zastąpić profesjonalnych zawodników
wolno kopiących piłkę, piłkarzy z których wielu jeszcze wczoraj siedziało do
późnych godzin wieczornych w knajpach i nocnych klubach, wlewają wódeczkę w
szklanki i podają jeden drugiemu, a wraz ze szklanką papierowy talerzyk z
zagryzką, nosy robią im się czerwone, zaczynają śpiewać, wznoszą okrzyki na
część swojej drużyny pytając, aby się upewnić czy ich drużyna to ci grający na
zielono, czy ci w strojach niebieskich i tak po kilkudziesięciu minutach robi
się na trybunach niezła biesiada, która trwa i trwa, a jak mecz się kończy to
do kibiców dosiadają się zawodnicy i wszyscy mają co pić, Felek znikną w tłumie
żarliwie dyskutujących, bo tam za dębem ciągle jest jakaś debata, idę do
ogrodnika, ma on swój ogród i szklarnię tuż za kinem, kino to było w naszym
miasteczku lepsze niż w wojewódzkim, dusza sala i balkon ale od momentu kiedy
pojawiły się odtwarzacze video spadło zainteresowanie seansami filmowymi, bo to
nasze kino puszczało zawsze filmy ambitne, takie po których człowiek wychodził
z sali projekcyjnej i nawet jak już przyzwyczaił oczy do światła dziennego to i
tak ciągle widział ten film, klatka po klatce, jakby ktoś przeciągał mu tuż
przed nosem taśmę filmową, szedł taki człowiek do domu i siadając za stołem,
mając postawiony przed sobą talerz rosołu nie jadł, gdyż ciągle był w kinie,
wcielał się w głównego bohatera, ciągnął rękę do siebie jakby napinał cięciwę
łuku, był gotowy walczyć o sprawiedliwość, czuł, że jest wolny, ja to często
lubiłem wcielać się w skórę czarnych charakterów starając się je zrozumieć, bo
nawet jak robisz źle, jak sprawiasz komuś ból, to musisz mięć ku temu powody,
często tym czarnym charakterom wystarczył jeden kobiecy pocałunek, aby
zaobserwować w ich oczach przemianę i szkoda mi było tych ciemnych typów,
którym nikt nie wierzył, że teraz chcieli by dobrze, że musieli ginąć, aby
udowodnić innym, że chcą, a raczej chcieli, zmienić swoje życie, że nikt oprócz
tej jednej niewiasty im nie ufał, a oni byli jeszcze za słabi, aby to ich
ocaliło, musieli się upewnić, że to nie jest złudzenie chodząc i obserwując
spojrzenia innych, nigdy nie wpatrując się w lustro, ogrodnik będzie za jakieś
piętnaście minut, wiec poczekam tu na niego i zapalę papierosa, jak tak się
zaciągam to mi jakoś lepiej na duszy, lżej, uspokajam się bardziej, ogrodnik to
mnie szanuje, wie, że dobry ze mnie pracownik, kiedyś skopałem mu cały ogród w
ciągu dwóch godzin, a ten ogród to wielkością przypomina to boisko treningowe
przy stadionie, jak wziąłem w ręce szpadel to wbijałem go w ziemię i
przerzucałem ją, aż nie skończyłem, a on stał w drzwiach swojego domu trzymając
stoper w ręku, jakbym bił rekord świata, jakby był moim trenerem, przyglądał mi
się i od tego patrzenia, aż sam się zmęczył i usiadł na schodkach prowadzących
do jego czterech pokoi z kuchnią i dwoma łazienkami, a spocił się od tego
wytrzeszczania oczu bardziej niż ja, wpychałem szpadel w ziemie jak widelec w
duży kawałek sernika, w mej fifce tlił się papieros, a ja za każdym
zaciągnięciem czułem się tak, jak gdyby wstępowały we mnie nowe siły i kopalem,
spulchniałem tą ziemię jak dżdżownica, jakbym ją zjadał, a później srał nią pod
siebie, ogrodnik pijąc herbatę nie spuszczał mnie z oka, zerkał to na mnie, to
znów na stoper, a kiedy skończyłem podszedł do mnie i spytał czy nie chciałbym
się u niego wykąpać, zapłacił mi wtedy od godziny i był to dla niego złoty
interes, ja miałem zaledwie na papierosy, potem gdy przychodziłem pytać o
robotę dawał mi pracę na tydzień lub dwa i choć wiedział, że dobry ze mnie
pracownik nigdy nie zatrudnił, mówił, że to dobrze mi i jemu, bo takie są prawa
ekonomii, dzisiaj pojechał w interesach do sąsiedniego miasta, papieros mi się
kończy, a go jeszcze nie ma, zapale następnego, jak palę to czas szybciej
płynie, niedaleko jego szklarni jest plac targowy, raz w tygodniu można tam
kupić prawie wszystko po okazyjnych cenach, wcześniej większość produktów była
ruska teraz Rosjan na rynku mniej, a jak już są to sprzedają wszystko, oprócz
wódki i fajek, produkcji chińskiej, kiedyś sobie buty na targu kupiłem, tanie i
wyglądały na modne, ubrałem do tych moich przykrótkich spodni i pasowały jak
ulał lecz po dwóch tygodniach kratki w piętach się zapadły i buty zaczęły
dziurawić mi skarpetki, obcierały tak mocno, że jak raz wracałem z ryb to
skakałem na zmianę raz na lewej, raz na prawej nodze, a ci co mnie mijali na
chodniku pytali czy jakaś duża ryba siłując się ze mną nie wciągnęła mnie
przypadkiem do wody, a teraz wytrząsam z uszu szum tej rzeki, w której przyszło
mi się niespodziewanie wykąpać, wyciągnąłem z tych butów wkładki i powpychałem
pomiędzy puste pola tej szachownicy na pięcie złożone w kwadraty kawałki
gazety, tak, żeby krawędzie tych pól nie zapadały się do środka i poszedłem na
próbny spacer lecz ta gazeta wzięła i mi nasiąkła wodą, bo podeszwy butów
trochę przemakały i to trochę wystarczyło, szedłem chodnikiem jakbym miał
przymocowane do stóp ciężarki, ledwo unosiłem nogi, w domu powyciągałem gazety,
zakleiłem podeszwy, nawsadzałem kolejną porcję prasy i zalałem silikonem,
położyłem na to wkładki i chodzę w tych butach do dziś, przyjechał, chyba kupił
sobie nowy samochód bo w tym co go właśnie parkuje to go jeszcze za kierownicą
nie widziałem, zobaczył mnie i się uśmiecha, to chyba dobry znak, podajemy
sobie ręce, mówi, że musi najpierw zajrzeć do domu ale za momencik będzie i
wtedy pogadamy, zanim zdążył wejść na schody wybiegła mu naprzeciw jego
małżonka i już przed progiem pyta czy kupił, on twierdząco kiwa głową i wpadają
sobie w ramiona ucieszeni ze swego nowego dziecka, zaraz pewnie przyjdzie i
zanim zdążę coś powiedzieć zacznie chwalić się technicznymi osiągami auta, bo
ten ogrodnik to nie jest taki jak setki innych, których pasją są kwiaty, zapach
uprawianej ziemi, blask obradzających drzew owocowych, którzy schylają się nad
krzakiem pomidora i ocierają jego listki z kurzu, delikatnie przycinają
żywopłot, jakby obcinali włosy, stoją w ogrodzie i podziwiają jego piękno,
biorą jabłka do ręki i zanim wystawią je na sprzedaż wpatrują się w ich
różnokolorowe skórki, ściskają w dłoni, jakby trzymali piłkę z autografem
najsłynniejszego na świecie gracza, jakim jest praca, hobby tego ogrodnika to
czterośladowe pojazdy, jak siada za kierownicą i odpala silnik to trzęsie się z
podniecenia, wychodzi, otwiera maskę i patrzy jak pracuje silnik, jak grają
cylindry, obchodzi samochód dookoła stając przy rurze wydechowej i wciąga
zapach spalin żartując, że to dopiero jest świeże powietrze, gładzi karoserię,
przegląda się w bocznych lusterkach, otwiera bagażnik i milknie z zachwytu jak
wiele może tu zmieścić, dla tego ogrodnika efektem pracy jest to co może sobie
za nią kupić, nieważne jakie produkty sprzedaje, ważne jest, aby znalazły one
nabywcę, bo takie są prawa ekonomii, patrzy się na mnie i robi taką minę, jakby
mnie nie znał, chyba dopiero opadło mu ciśnienie, wraca do rzeczywistości,
budzi się ze swojego pięknego snu i na samym początku ma do mnie pretensje, że
ja jestem temu winien lecz mówię mu, że to nie sen, że naprawdę ma ten
samochód, jest on jego własnością i już, a ja przyszedłem się spytać o pracę,
milczy przez chwilę znowu wieszając wzrok na swoim cacku, jakby był mucha,
która przylepiła się do gówna, w końcu twierdzi, że jak na razie to nie może
sobie pozwoli na taki luksus, żeby mieć nowego pracownika ale w przyszłości
któż to wie, może prawa ekonomii będą korzystniejsze, mówi i zbiera z dachu
samochodu kilka zielonych listków zerwanych przez wiatr z drzewa rosnącego przy
jego działce, zadziera głowę do góry i patrzy na to drzewo, jakby chciał je
ściąć, idę nic tu po mnie, żegnając się nie próbuję nawet podawać mu ręki on
już i tak mnie nie widzi, idę do urzędu, dawno tam nie byłem, zimą biorą
czasami ludzi do odśnieżania chodników, jak śniegi topnieją i pojawiają się
pierwsze pąki na gałązkach drzew to człowiekowi robi się lżej na duszy, bo
wtedy wie, że to miasteczko również powoli rozkwitnie na okres ciepłych
miesięcy, że nie będzie już miasteczkiem rencistów i emerytów, że zjadą się tutaj
młodzi ludzie i będą opalać na plażach, zagrzebywać w piasku jak żółwie, śmiać
i gloso rozmawiać spacerując chodnikami o późnych godzinach, wtedy w oknach
wystawią swoje głowy starsi mieszkańcy, patrząc z zachwytem na ten ruch i gwar
przez łzy radości wrzasną na młodych aby się uciszyli, bo oni próbują spać i
potrzebują ciszy, a tak naprawdę kładąc się do łóżek z rozmarzeniem w oczach
wpatrują się w sufit wsłuchując w kłótnie na ulicy, bicie butelek i
przekleństwa, z radością rano zjedzą śniadanie, do końca nie jak zazwyczaj
niedojadali i ruszą w blasku wiosennego słońca na ulice miasteczka, a tam gdzie
mieli dojść będą szli okrężną drogą, niech sobie inni na nich popatrzą, a oni
na innych i w końcu w naszym miasteczku będzie równowaga, moja babcia wiosną
budziła się z zimowego snu, gdy szyby w oknach tajały, jej poprawiało się
krążenie, wydrapywała na pokrywającym szkło lodzie sporej wielkości kółko i
patrzyła, jak śnieg zamienia się w wodę i spływa po kamieniach podwórka, a one
święcą nagrzewane słońcem, jaśnieją jak diamenty, jak złoto wypłukiwane przez
topniejący, biały puch, babcia od listopada do początków kwietnia była chora,
leżała pod pierzyną zakryta po same czoło na które występowały kropelki potu
lecz babcia nigdy nie chciała się odkryć, twierdząc, że to jest zimny pot, a ją
z tej choroby, aż telepie, z nikim nie rozmawiała, a jak próbowała to nikt nie
chciał jej słuchać twierdząc, że się powtarza, dopiero wiosną przychodziło
cudowne ozdrowienie, powracał apetyt, staruszka polerowała nadpalonym rękawem
swetra laskę i kiedy któreś z dzieci przyniosło do domu bukiet bazi wychodziła
na podwórko i szła żwawym krokiem przed siebie widząc inne miasteczko, jakby
pod warstwą śniegu przeszło ono metamorfozę, jakby był to podobny obraz do tego
sprzed zimy ale bardziej wyraźny, z większą ilością wspaniałych szczegółów,
jakby ktoś go odrestaurował odkrywając kolejną tajemnicę, a babcia idąc
zacierała ręce bo ona dla tych tajemnic właśnie żyła, siadała na ławce przy
kanale w miejscu gdzie uczniowie palili na przerwach papierosy, a przyjezdni
namiętnie całowali i krzyczała, wydzierała
na tych chłystków, na dziewczęta w obciśniętych bluzeczkach pod którymi
nieśmiało zarysowywały się piersi niczym pierwsze listki na gałązkach, a ci
młodzi jej odpowiadali, brzydko jej mówili lecz ona się nie przejmowała tylko
śmiała wymachując laską, ciesząc się, że w końcu ktoś ją widzi, turyści
zachowywali się szarmancko, kłaniając do niej uprzejmie, całując w rączkę, a
ona zaczynała opowiadać im te historie, których u nas w domu nie chciano już
słuchać, mówiła, że lubi młodych bo ona wcale staro się nie czuje, że jej życie
kiedy nosiła krótkie spódniczki było piękne, a ilu adoratorów miała, jej
opowiadania były piękne, ci którzy usiedli przy niej na ławce z niedowierzaniem
rozdziawiali buzie, w ich oczach pojawiała się zazdrość, smutek, a moja babcia
widząc to, jeszcze bardziej się rozochociła dodając do swoich historii coraz to
nowsze, nieprawdopodobne szczegóły, bo tak naprawdę o to mojej babci chodziło,
obserwując zaciekawienie na twarzy słuchaczy robiło się jej lżej na duszy, jak
mi w trakcie palenia papierosa, jak mi podczas przypominania sobie jakie to
wszystko wokół mnie niedawno było, przyglądała się tym rozdziawionym buziom,
oczom odbijającym zaskoczenie i żal, że nie mogły one zobaczyć tego osobiście i
wtedy moja babcia czuła się młodziej, widząc innych, będących teraz w kwiecie
wieku, którzy mają jej teraz czego zazdrościć, promieniała energią, bo, jak po
takich wypadach w miasto mówiła, nie ma to jak nie zmarnować swego życia, po
prostu śmiało czeka się na śmierć, od ogrodnika do urzędu pracy jest może
jakieś piętnaście minut drogi, idąc chodnikiem mijam ten mój pamiętny tunel, po
drugiej stronie ulicy jest ta ptasia ubikacja, niedaleko od niej kościół, jeden
z księży odprawiających w nim msze ma szklane oko, kiedyś po nabożeństwie,
przechadzając się pomiędzy pustymi ławkami zauważył na podłodze jakiś pieniążek
i podwijając sutannę schylił się, aby go podnieść i kiedy miał już monetę w
ręku, jak przyglądał się jej z bliska tym jednym prawdziwym okiem, to szklane
poluzowało mu się w oczodole i upadło z brzękiem na kościelną podłogę, tocząc
przed siebie lecz ksiądz jego brak zauważył dopiero rano przed lustrem, jego
kolega duszpasterz zastępował go na niedzielnych mszach, mówiąc wiernym aby
patrzyli uważnie pod nogi bo ksiądz proboszcz zgubił swoje jakże cenne oko i
prosi swoich parafian o pomoc w jego poszukiwaniach, pamiętam jak dziś jaki był
z tego ubaw, mój kumpel Marcin poszedł raz specjalnie do kościoła, pierwszy raz
od wielu lat i miał to szczęście, że je znalazł, przyniósł do domu i trzymał w
szufladzie, a w zawodówce pokazywał tym którzy zapłacili, później razem
przepijaliśmy pieniądze, proboszcz po miesiącu powrócił do czynnego życia
zawodowego z opaska na lewym oczodole niczym pirat, dopiero później zamówiono
mu nowe szklane oko, a to pierwsze leży u mojego kumpla w szufladzie do dziś,
idę i się śmieję sam do siebie, moja przeszłość jest zabawna, w urzędzie spora
kolejka, czasami jest tu praca ale i chętnych nie brakuje, ciągle ci sami,
przed przyjściem mógłbym wymienić niczym jasnowidz kto już tam dotarł lub
niedługo się pojawi, przychodzą aby przyjść, coś trzeba podpisać, pokazać się,
na plotki jak do kościoła, a robota jak była tak i jest po znajomości, dzisiaj
widzę kilka nowych twarzy, młode buźki, z nadzieją i wiarą niczym makijaż ale z
czasem to nawet puder nie zakryje tego co nieuniknione, tego co komu pisane w
naszym miasteczku i ci młodzi Kolumbowie wyjadą w świat, w Polskę, gdzie może
im się uda nakarmić swoje ambicje, z taka tapetą na twarzy będą atrakcyjnym
towarem, my pozostaniemy w naszym miasteczku z miłości do niego, a ci młodzi
zostaną jasnowidzami tak jak ja teraz i przyjeżdżając na urlopy, na święta do
swoich rodziców będą opowiadali o tym co tutaj wkrótce nadciągnie, o tych
rewolucjach, które zatrzymały się obecnie w wielkich miastach, w innych
państwach, reformach zmieniających świat, a wiec i nasze miasteczko, tylko, że
jeszcze trochę musimy poczekać, trzeba nam się uzbroić w cierpliwość i wszystko
będzie inne, lepsze, bo przecież o to chodzi, z pożytkiem dla miasteczka, z
pożytkiem dla nas, dla całego świata, a my usiądziemy z Felkiem i Jasiem przy
chlewikach i pijąc wino będziemy dumnie wypinać piersi, prostować się, staniemy
na baczność jakby zaraz miała przyjechać delegacja i przypiąć nam ordery,
piękne odznaczenia tym, którzy tutaj w naszym miasteczku pozostali, nie tracąc
wiary dumnie trwali w okopach swojej przeszłości atakowani przez
teraźniejszość, tym którzy czekali, aż przyszłość nadciągnie z odsieczą,
odznaczenia nie za tchórzostwo lecz męstwo, wracam z urzędu i mijam sklepik w
starym młynie, witryny sklepowe wypełnia żółte światło, tak żółte jak mury tego
młyna, który od dobrych siedmiu lat pozostaje w stanie spoczynku, od przeszło
siedmiu lat nie żyje i ci gimnazjaliści, którzy przychodzą do sklepiku po bułki
nawet nie wiedzą, że dawniej tutaj mełło się mąkę, że pan młynarz, który
oddając tej pracy kawałek swego ciała po kawałku był niczym Chrystus, że
chodnik przed młynem zawsze był biały od tej maki, że odciśnięte były w nim
ślady, mnóstwo śladów, każdego dnia inne, a kiedy pada deszcz lub śnieg to woda
mieszając się z tą mąką tworzyła takie małe kuleczki, które połykały gołębie i
kawki, takie kluseczki, które zajada się z ciepłym mlekiem i odrobiną masła,
zdobiącego gorące mleko na kolor dojrzałych słoneczników i to mleko ma barwę
identyczną jak ten stary młyn, idę do domu, na tej dróżce, którą posypałem
popiołem nie jest już tak ślisko, idzie się po niej łatwiej, czuję się tak
jakbym był teraz na lekcji historii i pani nauczycielka tłumaczyła mi dlaczego
w życiu mam lepiej, wyjaśniała bohaterstwo śmierci powstańców, żołnierzy
umierających na froncie, rycerzy leżących bez członków na trawie polany, gdzie
przed chwilą toczyła się bitwa, prostych ludzi takich jak ja z cierpieniem na
twarzy dokonujących żywota, w imię jakiej sprawy oni polegli, pięknej idei,
religii, dlaczego mam być im wdzięczny, jakby ta pani nauczycielka uświadamiała
mi, że chcąc czy nie chcąc ciągle maszerujemy po trupach, po prochu zmarłych,
po takim popiele jak ten na śliskiej ścieżce, która dzięki niemu już wcale taka
nie jest i że ciągle my ludzie tą naszą ścieżkę będziemy nim posypywać w trosce
o nasze golenie i o przyszłość tych, których kochamy, zamiast wydeptać inną,
drzwi są zamknięte, dzwonię lecz nikt nie otwiera, zanim wszedłem do klatki
schodowej widziałem jak poruszyła się w oknie firanka, przecież mam klucz,
wkładam go do zamka lecz nie pasuje, nie mogę go przekręcić, dopiero teraz
zauważam, że wokół zamka są odpryski farby, spoglądam w dół i widzę, że przy
moich butach leżą niewielkie drzazgi, a więc moja żona zmieniła zamek, stoję
przy drzwiach jak pies, moim skomleniem jest cichutkie pukanie, kilka razy
naciskam dzwonek i nic, na podwórku słyszę dziecince głosy, wychodzę myśląc, że
to może moje córki uchyliły okno, że może mają problemy z tym nowym zamkiem i
nie mogą go odkluczyć od środka, więc chcą podać mi klucz, na podwórku słońce
przegląda się w oknach zbliżając ku zachodowi, przy ogrodzeniu budowy wraz z
koleżankami stoi moja najstarsza i się śmieje, jej oczy szukają mojego
spojrzenia i kiedy nasz wzrok się spotyka ja wiem, że ona wie, znowu widzę ruch
firanki w pokoju najmłodszej, po chwili tą firankę odciąga i pojawia się jej
okrągła twarzyczka, ma wilgotne policzki, przez krótką chwilę widzę postać żony
i średniej córki, potem firanka opada, powoli krok za krokiem idę do chlewików,
z tyłu słyszę cichy, dziewczęcy głos mówiący, że tam moje miejsce nawet się nie
oglądam, wrony ciągle siedzą na drzewie rosnącym tuż przy budowie i kiedy
przechodzę pod rozłożystą koroną, falują czarne, ptasie sylwetki, łopot
skrzydeł rodzi lekki, przyjemny wietrzyk, pamiętam tego kota, który przypełzał
pod bramę masarni, kocurka mającego połowę ciała, który z takim apetytem zjadał
rzucane mu przez masarzy kawałki kiełbasy, surowego mięsa, niedojedzonych
kanapek, a w jego ślepiach człowiek widział podziękowanie, gdyby mógł to z
pewnością by podbiegł i się poocierał o spodnie, a tak tylko miauczał, później
jak zamknięto masarnie ludzie dawali mu jeść tylko po to żeby się pokazał, żeby
mogli zobaczyć tą jego niedoskonałość, brzydotę, od której odwracali wzrok,
dzieci zaczęły sikać na kawałki chleba i podsuwały mu pod nos, a on był tak głodny, że po dłuższej
chwili je zjadał, niektórzy naciskali podeszwa buta tą jego pustą skórę,
ciągniętą przez dwie przednie łapki i obserwowali jak się męczy chcąc się
przesunąć do przodu o te kilka centymetrów, a potem ktoś położył go na drodze,
koła samochodu zmiażdżyły mu czaszkę i nikt po nim nie płakał, wielu uważało,
że tak dla niego lepiej, że wynosząc go na asfalt zrobili dobry uczynek,
dopełnili jego los, przypominają mi się oczy mojej najmłodszej, jak miłosne
spojrzenie kobiet, które w tych ambitnych filmach obdarowywały nim czarne charaktery,
one dostrzegały ich dobre serce, otwieram chlewik, na półce stoją dwie puste
butelki po winie, obok nich leży reklamówka, na gwoździu wisi skakanka, kiedyś
robiłem z niej pętlę i żartowałem, że się wieszam, zapalam papierosa, zostały
mi tylko cztery, cztery szlugi jak cztery zapałki w pudelku, trzymanym przez
dziewczynkę z baśni Andersena, nadchodzi wieczór i robi się zimno, mróz jest
lżejszy niż kilka tygodni temu, niedługo przyjdzie wiosna, zaciągam się, wrony
wzbijają się w powietrze i krążą nad chlewikami, papieros przynosi mi ukojenie,
jestem wkurwiony, mam ochotę komuś pierdolnąć lecz nie ma to jak alternatywne
metody, przecież sam muszę do końca dociągnąć swój krzyż, agresja to obwinianie
kogoś za coś, czemu zupełnie nie jest winien, nawet nie wiem kiedy odpaliłem
drugiego, kiedyś Paweł, znajomy, gdyż w naszym miasteczku wszyscy się znają,
trenował biegi, biegał po dwadzieścia kilometrów dziennie, wokół miasteczka,
przez wioski, drogami powstałymi na dawnych torowiskach, przebierał nogami jak zając,
jeździł na półmaratony, na których zajmował ostatnie miejsca lecz ciągle w nich
startował, bo mówił, że dla niego najważniejszy jest udział, pewnego razu
dostał ataku serca i w szpitalu lekarz oznajmił Pawłowi, że jeżeli chce żyć to
z bieganiem koniec, a on wybiegł ze szpitala i biegł przed siebie, bo jak czuł
tą zadyszkę na dwudziestym kilometrze, jak lepił mu się do podniebienia język,
a płuca trochę rzęziły on właśnie żył, któregoś razu znaleziono jego ciało
dwadzieścia jeden kilometrów od naszego miasteczka, tylko ciało, bo dusza była
już kilometr w niebie, kończy mi się już trzeci papieros, na podwórku jest
coraz chłodniej, w kieszeniach pusto, palę i patrzę, jak w poszczególnych
oknach zapalają się światełka, jak z kominów zaczyna ulatywać dym, nawet
pojawiła się pierwsza gwiazdka, żar czwartego papierosa oświetla mą twarz,
czarne ptaki stają się niewidzialne na ciemnogranatowym niebie, słychać tylko
ich kraczące nawoływania, wiatr ucichł, może już jutro wszystko będzie inne,
nie tylko wszystko lecz także wszyscy, nawet ja, papieros gaśnie, w ostatnim
czerwonym świetle rzucanym przez jego żar widzę zawieszoną na gwoździu
skakankę, brrrr jak zimno.