KUNA
Wiał silny, zimny wiatr. Drzewa mocno się kiwały, tak silnie wyginały na
boki, że swymi gałązkami niemal dotykały pomników. Asfaltową dróżką szedł
kondukt, przed którym jechał samochód marki Żuk. Na pace leżała jasno-dębowa
trumna, pod nią białe płótno. Samochód jechał na drugim biegu, a ogonek
żałobników musiał biec. Z rury wydechowej ulatywał nieprzyjemny zapach spalin.
Podmuchy powietrza swą siłą pewnie zdmuchnęłyby trumnę gdyby nie pasy, którymi
przymocowano ją do paki. Idący za samochodem ludzie przytrzymywali dłońmi
kapelusze, co niektórzy schowali bukiety kwiatów pod do połowy rozpięte kurtki
i marynarki. Sami mężczyźni. Grabarzom wiatr podwiewał ich śmieszne ubranka
przypominające stroje ministrantów. Jeden z nich niósł przed sobą krzyż z
tabliczką z imieniem zmarłego człowieka. Na cmentarzu panował gwar jak na
targowisku, wszyscy się uśmiechali nawet kierowca miał włączone radio i przez
uchyloną szybę ulatywała skoczna muzyczka. Przemieszczali się metr po metrze.
Wilgotny asfalt szybko wysychał, wiatr ,jak suszarka w publicznej toalecie z
obmytych rąk przegania kropelki wilgoci, zlizywał kałuże z asfaltowej
nawierzchni. Zbiegali teraz z górki, po prawej i lewej stronie ciągnęły się
pomniki, z których część się zapadała, stare tablice nagrobne, na metalowych
krzyżach odchodziła płatami farba. Szofer coraz mocniej przyciskał pedał gazu,
aż jeden z grabarzy podbiegł blisko bocznego lusterka i wymownym gestem palca
prawej ręki dał mu do zrozumienia, że za szybko, jakby groził swojemu dziecku
pokazując, że tak nie wolno. Z tyłu Żuka zapaliły się czerwone światła,
samochód zwolnił tak gwałtownie, że biegnący za nim mężczyźni o mało nie wpadli
na trumnę. Na samym dole cmentarza, w miejscu porośniętym gęstą, pożółkła trawą
dało się zauważyć wykopaną mogiłę. Wśród tłumu ludzi, którzy przyszli
towarzyszyć zmarłemu w ostatniej drodze piskliwy głos opowiadał historię
pewnego mężczyzny „Duży był, taki jak
pan, jakby w dzieciństwie grywał w koszykówkę, podobno jak się urodził to już
był o głowę wyższy od normalnych niemowląt, rodzice zrobili mu wielkie
łóżeczko, jego siostra spała w tym samym pokoju co on, była starsza i wzięła na
siebie odpowiedzialność za jego wychowanie, matka z ojcem ciężko pracowali na roli,
mieli niedużą gospodarkę, trochę ziemniaków i zboża, w ich domu przeciekał
dach, na strychu zawsze słychać było jak harcują myszy, jak kapie woda do
porozstawianych na drewnianej podłodze wanien, matka prała w nich ubrania,
ojciec lubił siadać przy oknie i wpatrywać się gdzieś hen daleko przez szybę,
jego herbata stygła, cukier osiadał na dole szklanki tworząc niewielki, biały
kopiec, ojciec nigdy herbaty nie mieszał, pił chłodną nie wyciągając łyżeczki,
pod paznokciami miał ziemię, matka była szczupłą kobietą, budziła się rano,
czesała swoje gęste włosy szczotką, wyciągała je z pomiędzy igiełek, kładła na dłoni i palcami drugiej
rulowała w długie cygara potem wyrzucała je do kosza, na głowie nosiła czerwoną
chustkę, siostra miała czternaście lat, niebieskie oczy i niski wzrost, gdy On
piął się do góry ona rosła w szerz, zmieniała mu pieluchy i karmiła mlekiem z
butelki gdyż matka nie posiadała w piersiach pokarmu, ojciec garbił się, skórę
wskazującego i środkowego palca prawej dłoni miał żółtą, w kąciku ust tlił się
papieros, jednego, całego nosił za uchem, matka pachniała wiatrem, wieczorami
przychodziła do Niego, delikatnie unosiła i całowała w policzek, smutne oczy
przyglądały się jego twarzyczce, w małej komórce stojącej naprzeciwko ich domu
oprócz ziemniaków i zboża leżały narzędzia do naprawy maszyn, francuski klucz,
smar, stary akumulator, rama roweru, siostra chodziła piaskową drogą na
przystanek autobusowy, każdego powszedniego dnia dojeżdżała do szkoły, On rósł
bardzo szybko, czasami matka nie szła w pole, zostając w domu gotowała
kartoflankę, przez szeroko otwarte okna patrzyła jak On bawi się przy drzwiach
komórki z narzędziami, jak ściska w dziecięcych dłoniach klucze, wkręca w
ziemię śrubokręty, ucina źdźbła trawy kombinerkami, po podwórku rozchodził się
zapach smażonych kawałków słoniny, od czasu do czasu matka opierała łokcie na
parapecie i wychylała się przez okno, jakby chciała z niego wyskoczyć, jej
głowa przewiązana czerwoną chustką przypominała kwiat maku, patrzyła czy On
ciągle tam jest, bo gdy miał narzędzia w dłoniach to zachowywał się tak, jakby
go na tym świecie nie było, ojciec wracał późnym popołudniem, papieros żarzył
się w niewielkich ustach, podchodził do Niego i brał na ręce, tulił do twarzy,
która była niczym tarka, On machał śrubokrętem jak grzechotką, siostra
przychodziła po ojcu, siadali razem przy stole i w ciszy nalewali do talerzy
rzadką zupę, ojciec nigdy nie wyjmował z ust niedopałka, zanim się spopielił
odpalał od niego papierosa trzymanego za uchem, wkładając za nie kolejnego z
paczki wypychającej kieszeń brudnych, roboczych spodni, matka sadzała Go sobie
na chudych kolanach, które wbijały się w Jego delikatny tyłek niczym gwoździe,
On wolał siedzieć na tłustych, miękkich udach siostry, zawsze się do niej
wyrywał, a matka miała do siebie pretensje, że to dlatego gdyż poświęca mu za
mało czasu, wieczorami ze strychu dobiegało chrobotanie, na węglowej kuchni
stały trzy gary wypełnione wodą, w świetle żarówki ojciec czyścił paznokcie, w
kącie kuchni błyszczała miedziana wanna, kiedy na powierzchni wody pojawiała
się para matka zanurzała w wodzie palce, kręciła nimi, jakby mieszała chochlą
zupę, ściągała z głowy chustkę, owijała nią metalowe uszka i podnosiła duży
garnek, idąc z nim w kierunku wanny zatapiała twarz w unoszącej się chmurze
pary, po skórze spływały krople wilgoci, włosy były mokre, jakby dopiero co je
umyła, a potem wylewała zawartość gara do miedzianej wanienki przypominającej
brytfannę, dolewała zimnej wody i myła ojcu plecy, który nawet podczas kąpieli
czyścił te swoje paznokcie, pod którymi ciągle widniała ziemia, siostra kąpała
się po ojcu, później był On, a na końcu matka, myła głowę szarym mydłem,
mydliła chude ciało, przed wylaniem ciemnej wody zbierała
pływające na powierzchni gęste włosy, mając piec lat skręcił On rower,
do stojącej w komórce ramy dokręcił koła, uprzednio je naszprychował i
wycentrował, nasmarował i naciągnął łańcuch, tym rowerem przez następne cztery
lata siostra dojeżdżała na przystanek autobusowy, ojciec pedałował do sklepu w
pobliskiej wiosce, matka udawała się na wizyty u lekarza, latem słońce
prześwitywało przez popękane dachówki i dziury w dachu, jego promienie padały
na podłogę strychu i rozwieszone na sznurach ubrania, jakby ktoś ponakłuwał
sufit ostrzem cyrkla, jakby nad skrzypiącą, próchniejącą podłogą było
zawieszone sitko do odcedzania złocistego, dziennego światła, On często
przesiadywał na górze, w półmroku poddasza nasłuchiwał chrobotania myszy,
przyglądał się jak biegają po podłodze niczym szare, duże krople, w deszczowe
dni zjeżdżające po szybie, siostra zaczęła spotykać się z chłopakiem,
spacerowała z nim piaskową drogą trzymając go za rękę, przytulała się do niego,
a on wciskał twarz w jej duże piersi, chował w nich prawie całą swoją głowę,
jakby zaglądał jej w serce, kiedyś będąc na strychu usłyszał jak siostra ciężko
dysząc kroczy po schodach na górę, jak otwiera klapę poddasza, a jej ręka jest
przedłużeniem ręki tego chłopca, z którym chodziła po lesie trzymając dłoń w
rozporku dżinsowych spodni, kucnął w rogu za suszącym się prześcieradłem i
słuchał jak siostra szybko oddycha,
jakby ciągle się wspinała, wchodziła wyżej i wyżej, na białym materiale
widniały zlewające się ze sobą cienie, a później jęknęła, jakby zobaczyła mysz
i na strychu zapanowała cisza, kilka miesięcy później siostry już w domu nie
było, wyjechała wraz ze swoim wybrankiem, matka przestała ściągać z głowy
chustkę, rano podchodziła do lustra odbijającego zdziwioną twarz, powieki
mrugając strącały łzy, na beżową, nocną koszulę, brała do ręki ciemnobrązową
szczotkę, odwracała ją igiełkami do góry i przejeżdżała gładką stroną po
gładkiej czerwonej, aksamitnej powierzchni ciągle przyglądając się swemu
odbiciu ukazującemu całkiem inną osobę, latem były u nich żniwa, przyjeżdżał
kombajn, siedział na nim pan kombajnista, zawsze ten kombajn musiał się popsuć,
a pan kombajnista z ojcem się napić, siedząc w zbożu wychylali kieliszki
żytniówki, przechylali się na boki niczym zboże na wietrze, obejmowali, a przy
każdej kolejnej butelce cena za koszenie ulegała spadkowi, później spali,
zachłystywali się powietrzem, a kłosy zwisając nad ich głowami lekko łaskotały
policzki, On podchodził do kombajnu, do nagrzanych blach emanujących ciepłem,
stawał przy hederze i przeciągając śrubokrętem po rozdzielaczach i nagarniaczu,
po palcach ustawionych pionowo, tworzył muzykę niczym cymbalista, zaglądał do
środka przekładni i naciągając pasek klinowy przywracał maszynie życie,
kombajnista wraz z ojcem budzili się o zmierzchu, podnosili wygniecione ciała,
krocząc w kierunku domu otrzepywali ze słomy ubrania, a potem siadali przy
kuchennym stole, na którym stały dwa kieliszki, butelka wódki, szklanki z
kompotem, przedmioty negocjacji odbijające światło naftowej lampy, On spał na
strychu, bo tam było najchłodniej, nad ranem kombajnista biegał po podwórku
krzycząc, że cud się zdarzył, że kombajn pracuje, a on jak na złość kosić nie
może, ojciec w brudnej koszuli strzelał niedopałkiem papierosa do wysychającej
studni, w której inne, straszne, zmienione nie do poznania odbicie ujrzała po
raz pierwszy matka, woda w studni przemieniała się w piasek, matka w proch,
siostra po przeprowadzce mieszkała dwadzieścia sześć kilometrów od ojcowizny,
na święta czy imieniny wysyłała widokówki, On lubił strych tak jak komórkę, na
strychu pozwalał wszystkiemu swobodnie się dziać, siedząc w rogu nie ingerował,
na strychu on był niesiony, w komórce przygotowywał narzędzia niczym
chirurg do operacji, w komórce był kimś,
na strychu po prostu żył, matka przytulając się do Niego moczyła mu bark, kiedy
był mały jej łzy spadały ze spiczastego podbródka na jego koszule, a dziecięce
ręce silniej obejmowały jej uda, gdy dorósł tuliła do Niego wilgotny policzek,
na wiosnę ojciec kupił konia, pięknej brązowej maści żywo kontrastującej z
zszarzałą, obdrapaną elewacją ich chałupy, koń stał niczym posąg, matka
wpatrując się w zwierzę zastygała w bezruchu i kiedy jej syn przechodził obok
niej myślał, że ona w tym momencie też skamieniała, że tak jak ten koń jest na
pokaz dla tych co tu przyjdą, piękno i brzydota, ojciec popijając rosół mówił,
że szkoda takie piękno zaganiać do roboty, bo on mógłby na nie patrzeć cały
czas, a im dłużej je widzi to i nie myśli o pieniądzach, które na nie wydal,
nie myśli o tym, że jak koń będzie leniwy lub się zestarzeje to sprzeda go do rzeźni
gdzie temu pięknu poderżną gardło, On stał przy koniu i delikatnie dotykał jego
sierści, skurcze mięśni strząsały z niej muchy, oddech konia był spokojny, jego
też i w pewnym momencie przypomniał sobie, jak Rycu, wioskowy pijak z dnia na
dzień przestał pić, pukano do jego drzwi z samogonem, a on otwierał i mówił, że
nie, nie teraz i nigdy więcej, bo odnalazło go piękno i już nie musi, widziano
jak chodził starymi torowiskami do
sąsiedniej wsi, pachniał wodą po goleniu, a przykrótkie spodnie miał wyprasowane,
spotykał się ze swoim pięknem, wyprostował się i ludziom na trzeźwo patrzył w
oczy, po kilku miesiącach Rycu przyszedł na wioskowy przystanek z winem w ręku,
otworzył butelkę wypił jednym hałstem
jej zawartość ocierając popękane usta rękawem swojej jedynej, białej koszuli,
krzycząc, że on nie może już tego znieść, że to piękno go zabija, że on już
woli być bez niego niż się o nie martwić, koń parsknął, matka się ocknęła, a on
poszedł do sąsiada, któremu popsuła się młocarnia, z kieszeni wystawał mu
śrubokręt, dwa miesiące później matkę zabrało pogotowie, wyglądała jak nieduża
lalka, której ktoś powyrywał kępy włosów, zabrano ją do szpitala w mieście
gdzie mieszkała jego siostra, On wiedział, że matka nie wróci, że zabiło ją
piękno, a choroba pomogła jej zachować prawdę w tajemnicy, ojciec zrobił jej
trumnę, polakierował, a koń pociągnął ją na furmance, aż do samej mogiły, gdzie
opadł na nią piasek, siostra przysłała list, że nie mogła i to nie tylko teraz,
bo na pogrzebie ojca też była nieobecna i on sam wkładał mu do grobu ostatnią
paczkę papierosów, a potem przyjeżdżali przedstawiciele domów dziecka i milicja
ale nigdy nie mogli go zastać, okoliczna ludność milczała, on sam był niczym
ukrywający się, samotny partyzant, a domów miał wiele, bo tak jak piaskowe
drogi, kiedyś ciągnęły się szyny, lokomotywa ryczała jak lew, a kłęby pary
unosiły się na niebie niczym letnie chmurki i zajechać można było, aż pod samą
granicę z Ruskimi i nawet ją przekroczyć, później Rosjanie się obrazili, że to
niemiecka zasługa i szyny pozabierali ale drogi zostały, a przy nich
gospodarstwa i praca, jeździł na koniu od domostwa do domostwa i naprawiał
maszyny za co dostawał jedzenie i nocleg, często jednak wyjeżdżał późnym
wieczorem, a dzieciarnia biegła tuż za nim, machała mu i zazdrościła, czasami
sypiał na strychu w domu rodziców i zamykając oczy oddawał się nicości, po roku
ktoś mu konia ukradł i wcale nie miał temu komuś za złe, zaczął chodzić pieszo
i lekko mu było na duszy, bo tam gdzie był zmęczony przystawał, tak naprawdę to
nie znaliśmy jego imienia, ktoś kiedyś zapytał czy przechodził już tędy Kuna i
tak jakoś zostało, może dlatego, że nie lubił częstych kontaktów z człowiekiem,
że grzebiąc w silniku musiał być sam, więc uprzednio zabierał wszystkie
narzędzia, rozmawiał chwilę z właścicielem o usterce, a potem chował głowę pod
maskę niczym struś w piasek i nie wyciągał jej dopóty mechanizm nie zaczął
pracować, być może ktoś widział jak nocami spaceruje, a za dnia śpi. Kuna
charakteryzował się swoim wielkim wzrostem, krępa sylwetka i bujna broda, mówił
mało, zazwyczaj kiwał głową na tak lub nie, potrafił przejść dystans 50 km, do
miasta i z powrotem, szedł, robił rundę wkoło i wracał, ci co go mijali mówili,
że nawet się nie pocił, później niektórzy twierdzili, że szuka siostry, że
spacerując chodnikami przykuwa uwagę kobiet, a oddając im spojrzenie wpatruje
się w ich oczy doszukując się podobieństw, Kuna naprawiał maszyny powoli lecz
jak już skończył nie było mowy o tym, aby po raz wtóry się popsuły, wtedy
jeżeli go zapraszano na poczęstunek i kielicha nie odmawiał, jadł w milczeniu,
pil i w ciszy wychodził. Głos zamilkł gwałtownie, jego właściciel podszedł
do wykopanego dołu i rzucił na trumnę garść ziemi. Potem to Kuna zniknął, wszyscy go szukali, wypatrywali na horyzoncie,
lecz on jakby zapadł się pod ziemię, zostawił wszystkich i wszystko od tak, tak
samo jak od tak naprawiał kombajny, ciągniki, młocarnie. Ktoś wyczytywał
nazwisko zmarłego! Przepraszam, że pytam,
a pan to skąd zna nieboszczyka? zapiszczał mężczyzna w dżinsowych,
znoszonych spodniach Tak naprawdę to
nigdy nie miałem z nim styczności, po prostu lubię pogrzeby, nie szloch i płacz
tylko tą ludzką historię, która tutaj na cmentarzu jest skończona, zamknięta,
kompletna, lubię słuchać jak ktoś o niej opowiada, dzisiaj tym kimś był pan, a
propo czy siostra denata się odnalazła? Nie, ten pogrzeb ma nam w tym pomóc,
wierzymy w to, że ona tu przyjdzie i będzie jedyną kobietą w tym męskim gronie.
Ksiądz odmówił krótką modlitwę i pierwsze wiązanki złożono na grób. Wiatr
ucichł. Mężczyźni się uśmiechali. Nikt
tutaj nie jest smutny. Powiedział z udawanym zdziwieniem w głosie starszy
facet. A to niby, dlaczego ma być.
Wszyscy tu to gospodarze, ludzie ziemi, którzy kochają życie tak jak śmierć i
na weselach oraz stypach bawią się tak samo. Pan jest chyba z rodziny
zmarłego, tak dobrze zna Pan jego życiorys?
Powiedzmy, po części tak, ale znam, bo ludzie gadali, a ja mam dobrą pamięć.
Ceremonia dobiegła końca. Cmentarz był niewielki i wszyscy się po nim rozeszli,
a potem zebrali się pod kapliczką stwierdzając, że nie ma na nim nikogo oprócz
nich. Zaczynało kropić. Deszcz powoli przybierał na sile, a wraz z wzrastaniem
jego intensywności na cmentarzu pustoszało. W oddali piskliwy głosik krzyczał
do telefonu komórkowego Słuchaj on nie
przyszedł, chyba naprawdę jest martwy, już trzeci raz w tym roku zakopujemy
pustą trumnę, on nie żyje, więc ziemia jest nasza, trzeci raz to kosztowne
przedstawienie i zaraz, zaraz...! Młodzieniec szybko wrócił się na
cmentarz, lecz nikogo już tam nie było. Starszy mężczyzna szedł błotnistą
drogą, deszcz całkowicie przemoczył jego ubranie, z kieszeni spodni wystawał
śrubokręt, za jego plecami zamazywał się obraz miasteczka
Czekam na więcej :)
OdpowiedzUsuń