niedziela, 26 maja 2019

                                                      KUNA

Wiał silny, zimny wiatr. Drzewa mocno się kiwały, tak silnie wyginały na boki, że swymi gałązkami niemal dotykały pomników. Asfaltową dróżką szedł kondukt, przed którym jechał samochód marki Żuk. Na pace leżała jasno-dębowa trumna, pod nią białe płótno. Samochód jechał na drugim biegu, a ogonek żałobników musiał biec. Z rury wydechowej ulatywał nieprzyjemny zapach spalin. Podmuchy powietrza swą siłą pewnie zdmuchnęłyby trumnę gdyby nie pasy, którymi przymocowano ją do paki. Idący za samochodem ludzie przytrzymywali dłońmi kapelusze, co niektórzy schowali bukiety kwiatów pod do połowy rozpięte kurtki i marynarki. Sami mężczyźni. Grabarzom wiatr podwiewał ich śmieszne ubranka przypominające stroje ministrantów. Jeden z nich niósł przed sobą krzyż z tabliczką z imieniem zmarłego człowieka. Na cmentarzu panował gwar jak na targowisku, wszyscy się uśmiechali nawet kierowca miał włączone radio i przez uchyloną szybę ulatywała skoczna muzyczka. Przemieszczali się metr po metrze. Wilgotny asfalt szybko wysychał, wiatr ,jak suszarka w publicznej toalecie z obmytych rąk przegania kropelki wilgoci, zlizywał kałuże z asfaltowej nawierzchni. Zbiegali teraz z górki, po prawej i lewej stronie ciągnęły się pomniki, z których część się zapadała, stare tablice nagrobne, na metalowych krzyżach odchodziła płatami farba. Szofer coraz mocniej przyciskał pedał gazu, aż jeden z grabarzy podbiegł blisko bocznego lusterka i wymownym gestem palca prawej ręki dał mu do zrozumienia, że za szybko, jakby groził swojemu dziecku pokazując, że tak nie wolno. Z tyłu Żuka zapaliły się czerwone światła, samochód zwolnił tak gwałtownie, że biegnący za nim mężczyźni o mało nie wpadli na trumnę. Na samym dole cmentarza, w miejscu porośniętym gęstą, pożółkła trawą dało się zauważyć wykopaną mogiłę. Wśród tłumu ludzi, którzy przyszli towarzyszyć zmarłemu w ostatniej drodze piskliwy głos opowiadał historię pewnego mężczyzny „Duży był, taki jak pan, jakby w dzieciństwie grywał w koszykówkę, podobno jak się urodził to już był o głowę wyższy od normalnych niemowląt, rodzice zrobili mu wielkie łóżeczko, jego siostra spała w tym samym pokoju co on, była starsza i wzięła na siebie odpowiedzialność za jego wychowanie, matka z ojcem ciężko pracowali na roli, mieli niedużą gospodarkę, trochę ziemniaków i zboża, w ich domu przeciekał dach, na strychu zawsze słychać było jak harcują myszy, jak kapie woda do porozstawianych na drewnianej podłodze wanien, matka prała w nich ubrania, ojciec lubił siadać przy oknie i wpatrywać się gdzieś hen daleko przez szybę, jego herbata stygła, cukier osiadał na dole szklanki tworząc niewielki, biały kopiec, ojciec nigdy herbaty nie mieszał, pił chłodną nie wyciągając łyżeczki, pod paznokciami miał ziemię, matka była szczupłą kobietą, budziła się rano, czesała swoje gęste włosy szczotką, wyciągała je z pomiędzy  igiełek, kładła na dłoni i palcami drugiej rulowała w długie cygara potem wyrzucała je do kosza, na głowie nosiła czerwoną chustkę, siostra miała czternaście lat, niebieskie oczy i niski wzrost, gdy On piął się do góry ona rosła w szerz, zmieniała mu pieluchy i karmiła mlekiem z butelki gdyż matka nie posiadała w piersiach pokarmu, ojciec garbił się, skórę wskazującego i środkowego palca prawej dłoni miał żółtą, w kąciku ust tlił się papieros, jednego, całego nosił za uchem, matka pachniała wiatrem, wieczorami przychodziła do Niego, delikatnie unosiła i całowała w policzek, smutne oczy przyglądały się jego twarzyczce, w małej komórce stojącej naprzeciwko ich domu oprócz ziemniaków i zboża leżały narzędzia do naprawy maszyn, francuski klucz, smar, stary akumulator, rama roweru, siostra chodziła piaskową drogą na przystanek autobusowy, każdego powszedniego dnia dojeżdżała do szkoły, On rósł bardzo szybko, czasami matka nie szła w pole, zostając w domu gotowała kartoflankę, przez szeroko otwarte okna patrzyła jak On bawi się przy drzwiach komórki z narzędziami, jak ściska w dziecięcych dłoniach klucze, wkręca w ziemię śrubokręty, ucina źdźbła trawy kombinerkami, po podwórku rozchodził się zapach smażonych kawałków słoniny, od czasu do czasu matka opierała łokcie na parapecie i wychylała się przez okno, jakby chciała z niego wyskoczyć, jej głowa przewiązana czerwoną chustką przypominała kwiat maku, patrzyła czy On ciągle tam jest, bo gdy miał narzędzia w dłoniach to zachowywał się tak, jakby go na tym świecie nie było, ojciec wracał późnym popołudniem, papieros żarzył się w niewielkich ustach, podchodził do Niego i brał na ręce, tulił do twarzy, która była niczym tarka, On machał śrubokrętem jak grzechotką, siostra przychodziła po ojcu, siadali razem przy stole i w ciszy nalewali do talerzy rzadką zupę, ojciec nigdy nie wyjmował z ust niedopałka, zanim się spopielił odpalał od niego papierosa trzymanego za uchem, wkładając za nie kolejnego z paczki wypychającej kieszeń brudnych, roboczych spodni, matka sadzała Go sobie na chudych kolanach, które wbijały się w Jego delikatny tyłek niczym gwoździe, On wolał siedzieć na tłustych, miękkich udach siostry, zawsze się do niej wyrywał, a matka miała do siebie pretensje, że to dlatego gdyż poświęca mu za mało czasu, wieczorami ze strychu dobiegało chrobotanie, na węglowej kuchni stały trzy gary wypełnione wodą, w świetle żarówki ojciec czyścił paznokcie, w kącie kuchni błyszczała miedziana wanna, kiedy na powierzchni wody pojawiała się para matka zanurzała w wodzie palce, kręciła nimi, jakby mieszała chochlą zupę, ściągała z głowy chustkę, owijała nią metalowe uszka i podnosiła duży garnek, idąc z nim w kierunku wanny zatapiała twarz w unoszącej się chmurze pary, po skórze spływały krople wilgoci, włosy były mokre, jakby dopiero co je umyła, a potem wylewała zawartość gara do miedzianej wanienki przypominającej brytfannę, dolewała zimnej wody i myła ojcu plecy, który nawet podczas kąpieli czyścił te swoje paznokcie, pod którymi ciągle widniała ziemia, siostra kąpała się po ojcu, później był On, a na końcu matka, myła głowę szarym mydłem, mydliła chude ciało, przed wylaniem ciemnej wody  zbierała  pływające na powierzchni gęste włosy, mając piec lat skręcił On rower, do stojącej w komórce ramy dokręcił koła, uprzednio je naszprychował i wycentrował, nasmarował i naciągnął łańcuch, tym rowerem przez następne cztery lata siostra dojeżdżała na przystanek autobusowy, ojciec pedałował do sklepu w pobliskiej wiosce, matka udawała się na wizyty u lekarza, latem słońce prześwitywało przez popękane dachówki i dziury w dachu, jego promienie padały na podłogę strychu i rozwieszone na sznurach ubrania, jakby ktoś ponakłuwał sufit ostrzem cyrkla, jakby nad skrzypiącą, próchniejącą podłogą było zawieszone sitko do odcedzania złocistego, dziennego światła, On często przesiadywał na górze, w półmroku poddasza nasłuchiwał chrobotania myszy, przyglądał się jak biegają po podłodze niczym szare, duże krople, w deszczowe dni zjeżdżające po szybie, siostra zaczęła spotykać się z chłopakiem, spacerowała z nim piaskową drogą trzymając go za rękę, przytulała się do niego, a on wciskał twarz w jej duże piersi, chował w nich prawie całą swoją głowę, jakby zaglądał jej w serce, kiedyś będąc na strychu usłyszał jak siostra ciężko dysząc kroczy po schodach na górę, jak otwiera klapę poddasza, a jej ręka jest przedłużeniem ręki tego chłopca, z którym chodziła po lesie trzymając dłoń w rozporku dżinsowych spodni, kucnął w rogu za suszącym się prześcieradłem i słuchał jak siostra szybko oddycha,  jakby ciągle się wspinała, wchodziła wyżej i wyżej, na białym materiale widniały zlewające się ze sobą cienie, a później jęknęła, jakby zobaczyła mysz i na strychu zapanowała cisza, kilka miesięcy później siostry już w domu nie było, wyjechała wraz ze swoim wybrankiem, matka przestała ściągać z głowy chustkę, rano podchodziła do lustra odbijającego zdziwioną twarz, powieki mrugając strącały łzy, na beżową, nocną koszulę, brała do ręki ciemnobrązową szczotkę, odwracała ją igiełkami do góry i przejeżdżała gładką stroną po gładkiej czerwonej, aksamitnej powierzchni ciągle przyglądając się swemu odbiciu ukazującemu całkiem inną osobę, latem były u nich żniwa, przyjeżdżał kombajn, siedział na nim pan kombajnista, zawsze ten kombajn musiał się popsuć, a pan kombajnista z ojcem się napić, siedząc w zbożu wychylali kieliszki żytniówki, przechylali się na boki niczym zboże na wietrze, obejmowali, a przy każdej kolejnej butelce cena za koszenie ulegała spadkowi, później spali, zachłystywali się powietrzem, a kłosy zwisając nad ich głowami lekko łaskotały policzki, On podchodził do kombajnu, do nagrzanych blach emanujących ciepłem, stawał przy hederze i przeciągając śrubokrętem po rozdzielaczach i nagarniaczu, po palcach ustawionych pionowo, tworzył muzykę niczym cymbalista, zaglądał do środka przekładni i naciągając pasek klinowy przywracał maszynie życie, kombajnista wraz z ojcem budzili się o zmierzchu, podnosili wygniecione ciała, krocząc w kierunku domu otrzepywali ze słomy ubrania, a potem siadali przy kuchennym stole, na którym stały dwa kieliszki, butelka wódki, szklanki z kompotem, przedmioty negocjacji odbijające światło naftowej lampy, On spał na strychu, bo tam było najchłodniej, nad ranem kombajnista biegał po podwórku krzycząc, że cud się zdarzył, że kombajn pracuje, a on jak na złość kosić nie może, ojciec w brudnej koszuli strzelał niedopałkiem papierosa do wysychającej studni, w której inne, straszne, zmienione nie do poznania odbicie ujrzała po raz pierwszy matka, woda w studni przemieniała się w piasek, matka w proch, siostra po przeprowadzce mieszkała dwadzieścia sześć kilometrów od ojcowizny, na święta czy imieniny wysyłała widokówki, On lubił strych tak jak komórkę, na strychu pozwalał wszystkiemu swobodnie się dziać, siedząc w rogu nie ingerował, na strychu on był niesiony, w komórce przygotowywał narzędzia niczym chirurg  do operacji, w komórce był kimś, na strychu po prostu żył, matka przytulając się do Niego moczyła mu bark, kiedy był mały jej łzy spadały ze spiczastego podbródka na jego koszule, a dziecięce ręce silniej obejmowały jej uda, gdy dorósł tuliła do Niego wilgotny policzek, na wiosnę ojciec kupił konia, pięknej brązowej maści żywo kontrastującej z zszarzałą, obdrapaną elewacją ich chałupy, koń stał niczym posąg, matka wpatrując się w zwierzę zastygała w bezruchu i kiedy jej syn przechodził obok niej myślał, że ona w tym momencie też skamieniała, że tak jak ten koń jest na pokaz dla tych co tu przyjdą, piękno i brzydota, ojciec popijając rosół mówił, że szkoda takie piękno zaganiać do roboty, bo on mógłby na nie patrzeć cały czas, a im dłużej je widzi to i nie myśli o pieniądzach, które na nie wydal, nie myśli o tym, że jak koń będzie leniwy lub się zestarzeje to sprzeda go do rzeźni gdzie temu pięknu poderżną gardło, On stał przy koniu i delikatnie dotykał jego sierści, skurcze mięśni strząsały z niej muchy, oddech konia był spokojny, jego też i w pewnym momencie przypomniał sobie, jak Rycu, wioskowy pijak z dnia na dzień przestał pić, pukano do jego drzwi z samogonem, a on otwierał i mówił, że nie, nie teraz i nigdy więcej, bo odnalazło go piękno i już nie musi, widziano jak chodził  starymi torowiskami do sąsiedniej wsi, pachniał wodą po goleniu, a przykrótkie spodnie miał wyprasowane, spotykał się ze swoim pięknem, wyprostował się i ludziom na trzeźwo patrzył w oczy, po kilku miesiącach Rycu przyszedł na wioskowy przystanek z winem w ręku, otworzył butelkę  wypił jednym hałstem jej zawartość ocierając popękane usta rękawem swojej jedynej, białej koszuli, krzycząc, że on nie może już tego znieść, że to piękno go zabija, że on już woli być bez niego niż się o nie martwić, koń parsknął, matka się ocknęła, a on poszedł do sąsiada, któremu popsuła się młocarnia, z kieszeni wystawał mu śrubokręt, dwa miesiące później matkę zabrało pogotowie, wyglądała jak nieduża lalka, której ktoś powyrywał kępy włosów, zabrano ją do szpitala w mieście gdzie mieszkała jego siostra, On wiedział, że matka nie wróci, że zabiło ją piękno, a choroba pomogła jej zachować prawdę w tajemnicy, ojciec zrobił jej trumnę, polakierował, a koń pociągnął ją na furmance, aż do samej mogiły, gdzie opadł na nią piasek, siostra przysłała list, że nie mogła i to nie tylko teraz, bo na pogrzebie ojca też była nieobecna i on sam wkładał mu do grobu ostatnią paczkę papierosów, a potem przyjeżdżali przedstawiciele domów dziecka i milicja ale nigdy nie mogli go zastać, okoliczna ludność milczała, on sam był niczym ukrywający się, samotny partyzant, a domów miał wiele, bo tak jak piaskowe drogi, kiedyś ciągnęły się szyny, lokomotywa ryczała jak lew, a kłęby pary unosiły się na niebie niczym letnie chmurki i zajechać można było, aż pod samą granicę z Ruskimi i nawet ją przekroczyć, później Rosjanie się obrazili, że to niemiecka zasługa i szyny pozabierali ale drogi zostały, a przy nich gospodarstwa i praca, jeździł na koniu od domostwa do domostwa i naprawiał maszyny za co dostawał jedzenie i nocleg, często jednak wyjeżdżał późnym wieczorem, a dzieciarnia biegła tuż za nim, machała mu i zazdrościła, czasami sypiał na strychu w domu rodziców i zamykając oczy oddawał się nicości, po roku ktoś mu konia ukradł i wcale nie miał temu komuś za złe, zaczął chodzić pieszo i lekko mu było na duszy, bo tam gdzie był zmęczony przystawał, tak naprawdę to nie znaliśmy jego imienia, ktoś kiedyś zapytał czy przechodził już tędy Kuna i tak jakoś zostało, może dlatego, że nie lubił częstych kontaktów z człowiekiem, że grzebiąc w silniku musiał być sam, więc uprzednio zabierał wszystkie narzędzia, rozmawiał chwilę z właścicielem o usterce, a potem chował głowę pod maskę niczym struś w piasek i nie wyciągał jej dopóty mechanizm nie zaczął pracować, być może ktoś widział jak nocami spaceruje, a za dnia śpi. Kuna charakteryzował się swoim wielkim wzrostem, krępa sylwetka i bujna broda, mówił mało, zazwyczaj kiwał głową na tak lub nie, potrafił przejść dystans 50 km, do miasta i z powrotem, szedł, robił rundę wkoło i wracał, ci co go mijali mówili, że nawet się nie pocił, później niektórzy twierdzili, że szuka siostry, że spacerując chodnikami przykuwa uwagę kobiet, a oddając im spojrzenie wpatruje się w ich oczy doszukując się podobieństw, Kuna naprawiał maszyny powoli lecz jak już skończył nie było mowy o tym, aby po raz wtóry się popsuły, wtedy jeżeli go zapraszano na poczęstunek i kielicha nie odmawiał, jadł w milczeniu, pil i w ciszy wychodził. Głos zamilkł gwałtownie, jego właściciel podszedł do wykopanego dołu i rzucił na trumnę garść ziemi. Potem to Kuna zniknął, wszyscy go szukali, wypatrywali na horyzoncie, lecz on jakby zapadł się pod ziemię, zostawił wszystkich i wszystko od tak, tak samo jak od tak naprawiał kombajny, ciągniki, młocarnie. Ktoś wyczytywał nazwisko zmarłego! Przepraszam, że pytam, a pan to skąd zna nieboszczyka? zapiszczał mężczyzna w dżinsowych, znoszonych spodniach Tak naprawdę to nigdy nie miałem z nim styczności, po prostu lubię pogrzeby, nie szloch i płacz tylko tą ludzką historię, która tutaj na cmentarzu jest skończona, zamknięta, kompletna, lubię słuchać jak ktoś o niej opowiada, dzisiaj tym kimś był pan, a propo czy siostra denata się odnalazła? Nie, ten pogrzeb ma nam w tym pomóc, wierzymy w to, że ona tu przyjdzie i będzie jedyną kobietą w tym męskim gronie. Ksiądz odmówił krótką modlitwę i pierwsze wiązanki złożono na grób. Wiatr ucichł. Mężczyźni się uśmiechali. Nikt tutaj nie jest smutny. Powiedział z udawanym zdziwieniem w głosie starszy facet. A to niby, dlaczego ma być. Wszyscy tu to gospodarze, ludzie ziemi, którzy kochają życie tak jak śmierć i na weselach oraz stypach bawią się tak samo. Pan jest chyba z rodziny zmarłego, tak dobrze zna Pan jego życiorys? Powiedzmy, po części tak, ale znam, bo ludzie gadali, a ja mam dobrą pamięć. Ceremonia dobiegła końca. Cmentarz był niewielki i wszyscy się po nim rozeszli, a potem zebrali się pod kapliczką stwierdzając, że nie ma na nim nikogo oprócz nich. Zaczynało kropić. Deszcz powoli przybierał na sile, a wraz z wzrastaniem jego intensywności na cmentarzu pustoszało. W oddali piskliwy głosik krzyczał do telefonu komórkowego Słuchaj on nie przyszedł, chyba naprawdę jest martwy, już trzeci raz w tym roku zakopujemy pustą trumnę, on nie żyje, więc ziemia jest nasza, trzeci raz to kosztowne przedstawienie i zaraz, zaraz...! Młodzieniec szybko wrócił się na cmentarz, lecz nikogo już tam nie było. Starszy mężczyzna szedł błotnistą drogą, deszcz całkowicie przemoczył jego ubranie, z kieszeni spodni wystawał śrubokręt, za jego plecami zamazywał się obraz miasteczka

1 komentarz: