Ja już wygrałem
“W Słońcu skąpany, którego krople na brązowo spływały po skórze, a jego
światło cieple jak nagie ciało ogrzewało serce zabierając gdzieś samotność,
stałem na krańcu życia”
Urodził się w małej wiosce. Starsi mieszkańcy bardzo dobrze pamiętali jego
ojca, który na kilku hektarach postawił duże szklarnie, sadząc w nich kwiaty.
Wchodził w kwiecistą dżunglę z dwoma konewkami i podlewał rośliny. Czasami
maszerując chwiejnym krokiem zatrzymywał się naprzeciwko cmentarnej bramy.
Podchodził, powoli zbliżał się do niej, a z każdym krokiem jego dłonie coraz
bardziej zagłębiały się w obszernych kieszeniach spodni. On stał za nim i
przyglądając się z daleka wyobrażał sobie, że ojciec jest postrachem dzikiego
zachodu, że z tych wielkich kieszeni wyciągnie jeszcze większe lśniące srebrem
rewolwery, a jego wzrok czujny i bystry obserwuje otoczenie. Tymczasem stary
wyjmował dłonie ściskając w nich żonkile, tulipany, róże, chryzantemy i różne.
Otwierał żelazną bramę i obsypywał z dwóch dłoni każdą mogiłę, tak jak z tych
dwóch konewek zraszał w szklarniach wodą glebę. Jan po śmierci ojca pochował
ojcowiznę zasiewając wszędzie kukurydzę. Mówił, że kolby przypominają te
ukochane ojcowskie żonkile, którymi stary nawet sobie buty wypychał, że
przywodzą mu na myśl skórzane kabury i szeryfów podobnych do taty, robiących na
przekór ogółowi, gdzieś na zadupiach. Jan był duży, barczysty, ze skórą dłoni
przypominającą jeden wielki odcisk. Mieszkańcy wioski twierdzili, że tylko to
upodabniało go do ojca. Nocą andrzejkowych wróżb i przepowiedni, ulegając
prośbom zebranych w świetlicy dzieci Jan zbliżał do dłoni płonąca zapałkę.
Dotykał ogniem palców. Pozwalał mu wędrować po zagłębieniach linii papilarnych,
aż do momentu jej wypalenia i tak samo czynił z następnymi podsuwanymi przez
dziecięce rączki. Na skórze pozostawały maleńkie zaczerwienienia, lecz oblicze
Jana było zwyczajne. Wzrok przytomny. Kiedy otwierał usta w przypływie ziewania
z dziecięcych gardeł wydobywały się westchnienia rezygnacji, że to nie krzyk.
Bardzo często niektóre z nich w złości silnie uderzając stopami o podłogę
wybiegały z izby, lecz po chwili powracały ze spokojem w dłoni, w postaci
nowego pudełka zapałek- kolejnych czterdzieści nadziei na zwycięstwo. W ich oczach, tak jak w jego, jaśniała
szczerość. Dni na wsi mijały dość szybko. Kartki z kalendarza opadały na
podłogę. Liście z drzew po krótkim, artystycznym locie przykrywały kolejne
skrawki ziemi, tak, że po kilku tygodniach w pokoju Jana, tuż przy ścianie,
leżał ponumerowany na papierze cały miesiąc, a na podwórzu barwny dywan,
którego kolory zamieniały się miejscami, przemieszczane lekkimi podmuchami
wiatru. Matka Jana zmarła po jego narodzinach. Miał jeszcze starszego
brata. Czas nieurodzajów wyludnił wieś i
sprawił, że bracia się spotkali. Jan wyjechał do lasu, miejsca gdzie pracował i
mieszkał Dominik i znalazł tam zatrudnienie. Podczas przerw w wycince drzew
szedł z bratem do jego domu, gdzie herbata w szklankach parowała, zapach
smażonej ryby ulatywał przez uchylone okno na podwórze rodząc miauknięcia
głodnych kotów. Kilka garści nieobranych ziemniaków podskakiwało w garnku
wypełnionym wrzącą wodą. Razowy chleb leżał na stole. Odkrojone od niego cztery
kromki swą grubością przypominały kostki masła. Dwa talerze, dwie obrane
cebule, sól i słoiczek smalcu z zatopionymi w nim skwarkami. Kiedy otwierali drzwi zakreślały one łuk na
swych nienaoliwionych zawiasach. Ich skrzypienie wabiło do kuchni bratową,
której oczom ukazywały się dwie olbrzymich rozmiarów sylwetki stojące w progu.
Przysłaniające wpadające z zewnątrz słoneczne promienie. Bracia bardzo szybko,
niczym popychane głębokim oddechem wiatru obłoki, zaczynali się przemieszczać w
kierunku stołu. Lubili jeść. Na podłodze znowu pojawiało się światło oraz muchy
powoli spacerujące po nagrzewających się deskach. Rozpoczynał się moment
uzupełniania. Jan i Dominik kończyli to, co zaczęła bratowa. Do herbaty
dodawali samogon. Na talerzach, jak na okrągłym skrawku płótna powstawał kolaż.
Smażona ryba leżała naprzeciwko ziemniaków. Pod nią kromki chleba, przykryte
warstwą smalcu i kilkoma krążkami cebuli, przyprószyła sól. Wszystko było
gotowe do spożycia. Zegar tykaniem nakłaniał do pośpiechu, a upał rozleniwiał.
„Śniadanie Mistrzów” śmiejąc się cedziła przez zęby bratowa. Mężczyźni
zgarniali dłońmi okruchy chleba leżące na stole pozwalając im spaść na podłogę,
a następnie je liczyli, podobno dawno temu w ten sposób wróżono, z czasem
zastępując okruchy pieczywa fusami od herbaty. Najważniejsza była ich liczba,
nieparzysta miała przynieść nieszczęście. Jan po takich posiłkach mrużył
powieki. Dominik zwykł opierać głowę o blat stołu i wpatrywać się w pomalowane
na brązowo deski podłogi, po których często chodziły wlatujące przez uchylone
okno ptaki i wydzióbywały resztki okruchów. W takich chwilach bracia
odpoczywali. Mięśnie ich ramion i pleców opuszczał ból, jakby odrobina alkoholu
była sprawnymi dłońmi masażysty, które wiedzą gdzie nacisnąć, pociągnąć,
uszczypnąć, aby ciało znowu chciało. Po długiej chwili obaj wstawali płosząc
skradającą się do kuchni ciszę. Szybko zakładali gumofilce i ciemnogranatowe
kamizelki. Dłonie zaciskali na trzonkach siekier i ruszali między drzewa. Dwóch
mężczyzn, którzy niknąc w wiekowym lesie maleli do chłopięcych rozmiarów.
Popołudniami upał nie był już tak wielki, kurcząc się w zielonej gęstwinie tak
jak oni. Pozwalał pracować w pocie czoła, a skóra była mokra już tylko z
wysiłku. Podczas wycinki trafiały się i takie drzewa jak olbrzymi dąb, wtedy
zmieniali się przy pracy. Każdy z nich uderzał siekierą miarowo, z ogromną siłą
i precyzją. Ustawiając się w odpowiednim miejscu mierzył w samo serce, potężne
serce przyrody, oczekując aż pęknie. Rytm pracy jak odgłosy bębna na
pływających po wielkich wodach galerach, gdzie każde uderzenie zatapiało wiosła
w słonym oceanie. Tutaj ostrza siekier w pniach drzew. Jan poznał u brata Martę
córkę leśniczego. Spotykał się z dziewczyną przypadkiem, uprzednio bardzo
dokładnie planowanym przez osoby trzecie. Zawsze widząc Martę świdrował
spojrzeniem błękitne oczęta dostając na policzkach rumieńców. po cichu marząc,
aby być cumulusem podróżującym po jej niebie. Przechodziła ona często tuż obok
miejsc, w których bracia pracowali. Wpatrywała się w Jana, a jej fantazje
oblewały ją czerwienią. Niosła zwykle mały koszyczek lub wiaderko wypełnione po
brzegi jagodami, grzybami, malinami, których w ogóle nie zbierała. Kupowała je
od zaprzyjaźnionej z leśniczówką pani Jadwigi mieszkającej w małej, drewnianej
chatce stojącej w głębi lasu. Pani Jadwiga znała każde drzewo, ścieżkę, krzak,
po stracie męża kochała tylko las. Sprzątała go starannie oczyszczając z wnyków
i sideł, w zamian otrzymując jego bogactwo, którego było tak dużo, że mogła się
najeść do syta i zarobić. Jan często wieczorami rozmawiał z panią Jadwigą chcąc
sprawdzić jej znaną wszem i wobec orientację wśród drzew. Mówił gdzie
jutrzejszego dnia będą pracować i prosił o pokazanie mu skrótu, gdyż pragnęli
tam dotrzeć przed wschodem Słońca. Pani Jadwiga sprzedając jagody krzyczała
wielce oburzona „Wiesz Marto gdzie poniosło dziś tych braci drwali? Pod wzgórze
skulonych sosen. Tydzień mają tam ścinać, a wcześniej tylko ja tam bywałam”. W
duchu uśmiechała się, ponieważ to ona była liną łączącą dwoje zakochanych.
Kiedy dzień zbliżał się ku końcowi wiatr cichł, a nad koronami drzew pojawiało
się kilka święcących gwiazd. Leżały ścięte drzewa, leżeli bracia. Koc, ciepłe
ubrania i ogień niewielkiego ogniska pozwalały zapomnieć o chłodzie ziemi. W
takich momentach Dominik lubił dłubać małym patyczkiem pomiędzy zębami i
wpatrując się w pomarańczowo-czerwone płomienie rozmawiać z bratem. „Kochasz
ją?”, Jan uwalniając się z zamyślenia powiedział „Pewnie, że tak. Lubię jak się
rumieni, jak ten ogień. Wygląda jakby cała była z niego zrobiona, a jej oczy,
widać w nich pulsujące ciepłem serce i wiesz, co jest w tym wszystkim
najpiękniejsze, że ona się już taka urodziła”. Noce były chłodne, bracia
ściągali rękawice chcąc rozgrzać dłonie w cieple ogniska. Ciemność chowała się
w lesie. Płomyki ogniska przeskakiwały z gałęzi na gałąź powoli przeistaczając
się w żar, a po kilkudziesięciu minutach jedynym śladem ich niedawnej obecności
było ciepło unoszące się tylko w obrębie paleniska. Bracia wolnym krokiem
zmierzali do domu. Jana czekała samotna noc w wielkim łóżku, samotne sny, które
tak bardzo chciał połączyć ze snami samotnej kobiety zasypiającej w
leśniczówce. Zima, dokładnie 4 grudnia 1979 roku obudziło go pukanie do drzwi,
nieustające i natarczywe jak komary czy meszki. Brat z bratową nic nie zrobili,
aby je przegonić, więc wstał, ubrał pogniecione spodnie, nałożył koszulę i
otworzył drzwi. „Pan Jan Ch.?” Wpuścił pytanie. „Tak, słucham!” „Proszę tu
podpisać odbiór listu poleconego”. Wziął szary długopis i napisał rozlewającym
się wkładem, na krótkiej, poziomej kresce swoje imię i nazwisko. Potem
nastąpiła wymiana. Oddał długopis, a mężczyzna w niebieskim uniformie wsunął mu
pomiędzy palce prawej dłoni kopertę i zniknął jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Było to wezwanie do wojska. Tego mroźnego poranka
wyszedł po cichu, tak jak kilka lat wcześniej wszedł. Pozostawił krótki liścik
napisany na jasnobrązowym papierze torby po cukrze. Nie był człowiekiem
wylewnym i kilka zdań, które zwieńczały inicjały ‘ MN 1kg’ dysponowało taką
wagą. Ranek promieniował Słońcem, a brak wiatru pozwalał spadać niemal, że w
linii prostej śnieżnym płatkom, zacierającym pozostawione przez Jana ślady.
Zasypującym przeszłość, do której ma się ochotę powrócić na początku nowej
wędrówki. W obawie przed nieznanym. Ze strachu przed utratą uspokajającej
monotonii. Jan tęsknił za Martą. Droga przez las, w kierunku przystanku
kolejowego, przypominała długą, krętą rzeczkę z dziesiątkami strumyków
wypływających z niej lub wpływających w zależności od kierunku podróży, celu
lub od zwykłej przypadkowości podróżujących jej wodami. Pani Jadwiga oznajmiła
kiedyś, że to liść jest mapą lasu, a przechodzące przez niego nerwy drogami,
dróżkami, ścieżkami naszych przeszłych, obecnych i przyszłych wędrówek. Dlatego
drzewa zrzucają jesienią liście, te zapisane, aby zrobić miejsce nowym i
czystym. Tego przejrzystego poranka Jan powoli dochodził do torów i w miarę jak
się do nich zbliżał miał ochotę płakać. Spłukać duszę i ciało łzami
gromadzącymi się od wielu lat. Popłynęła pierwsza, tak jakby na zwiady, żeby
zobaczyć, czy on chce naprawdę. Potem druga, trochę większa, tym samym torem co
poprzedniczka i nagle wszystko się urwało. Stanęło kilka wagonów, szyny
zapiszczały. Jan połknął cały żal, tabor ruszył, a on pomyślał, że zapłacze
później, spontanicznie, bez okazji.
Pociąg przyspieszał, powoli zmieniał się krajobraz za brudną szybą
przedziału. Podróżni lekko podskakiwali, gdy wagony najeżdżały na łączenia
szyn. Jan usiadł naprzeciwko wąsatego mężczyzny tulącego swą nieogoloną, smukłą
twarz do szkła, za którym był korytarz wypełniony papierosowym dymem i
sylwetkami palących pasażerów. Wdech, wydech, wdech, wydech, zrobiło się siwo
tak, jakby poranna mgła została zassana przez uchylone okna pędzącego pociągu.
Wąsaty zaczął grzebać w tylnych kieszeniach sztruksowych spodni. Prawa, lewa,
prawa, lewa i nic, nerwowo poruszył się na siedzeniu, następnie wsadził ręce do
przednich kieszeni, a jego wąs zdradzał zdziwienie. Po paru sekundach drzwi się
otworzyły i stanął w nich konduktor z
równie bujnym zarostem jak mężczyzna z przedziału i poprosił o bilety. Jan
wyciągnął pierwszy, później matka z córką i otyłym małżonkiem, starsza pani z
peruką na głowie oraz młody chłopak o rozmarzonych oczach, teraz wszyscy
utkwili wzrok w wąsatym, ’pana kolej’ powiedział konduktor ‘wiem, czasami nad
tym ubolewam, jestem nieśmiały i wolę być anonimowy przed chwilą szukałem
legitymacji, aby pan uniemożliwił poznanie mnie innym’ po czym wyszedł i
rozpłynął w gęstej jak śmietana szarości korytarza wprawiając w zdumienie całą
widownię przedstawienia. Konduktor zasunął
drzwi tak jak zaciąga się kotarę tuż po spektaklu i zapanowała cisza. Nagle
pociąg stanął. Za oknem przedziału rozgrywał się akt drugi kolejowej sztuki, w
którym wąsaty biegł przez pola, a za nim drugi wąsaty i tak naprawdę nikt nie
wiedział kto kogo goni właściciel konduktora, aby ukarać go za brak dyskrecji,
czy konduktor właściciela w celu dopełnienia swoich zawodowych obowiązków.
Wagony ruszyły zostawiając zakończenie przedstawienia gdzieś pomiędzy
stacjami. Kiedy się przebudził noc
powoli się rozjaśniała, a za oknem pojawiła się końcowa stacja czyli czas
wysiadać. Jednostka wojskowa była jak małe miasteczko odgrodzone od dużego
stalowymi prętami. Jan zatrzymał się przed bramą na chwilę, jakby zabuksował,
wodząc wzrokiem po oknach, przez które przebijała zszarzała biel sufitów. Nagle
ktoś go pchnął. Czyjaś dłoń spoczęła na jego barku. Usłyszał pytanie
“wchodzisz?”. Ten ktoś nie czekając na odpowiedź przeprowadził go przez bramę.
Przeszli razem plac, a potem Jan już sam wszedł do budynku, gdzie korytarze,
sale, pokoje, jadalnia, łazienki były, aż za nadto jednolite i nawet żołnierze
mięli nie wyróżniające ich spośród tej jednakowości mundury. Przydzielono go do
oddziału zwiadowców, dostał ubranie, pokazano łóżko, sale w której stało.
Ostrzyżono i dopasowano beret. Złożony w kwadrat koc starannie rozścielił na
materacu przykrywającym metalowe sprężyny. Czasami zdarzały się wieczorne
inspekcje, co urągało wielu żołnierzom, ale nie tym którzy przebywali w Sali
nr.18 znajdującej się na trzecim piętrze budynku nr 8 - oni wiedzieli przed.
Wystarczył lekki szmer rodzący się na parterze, a Jan jako pierwszy odbierał
jego poród, więc kroki oficerów, opieranie wojskowego buta o marmurowy schodek,
odbijanie kauczukowych podeszew od każdego prostokątnego stopnia docierały do
Jana z wystarczającym wyprzedzeniem budząc go i tym samym ostrzegając kompanów.
Las wyostrzył jego zmysły. Sala zawsze pachniała świeżym powietrzem, a na
parapetach stopniowo zanikała wilgoć wieczornej mgły. Chłód nocy powoli
obumierał przygniatany ciepłem kaloryferów. Wszyscy leżeli w łózkach. Oczy
przyzwyczaiły się do ciemności, więc jasność światła zapalanego przez
przełożonych oślepiała ich prawdziwie. Było to jak błysk flesza w aparacie
fotograficznym, który utrwalał na ich twarzach autentyczne zdjęcie zdziwienia.
Sala numer 18 zaczęła uchodzić za wzorową i wraz z upływem czasu uległa korozji
zapomnienia. Jak w lustrze ukazującym zdeformowane odbicie - w tym przypadku
nieistniejący wojskowy ideał - przestano się w niej przeglądać. Ściany poszarzały,
a Jan podchodząc do szyby widział tą samą bramę, przez którą wszedł, obracał
się wtedy, spoglądał na sufit, ten sam , który wychylał się z okna, kiedy on w
nie zaglądał będąc na zewnątrz, teraz jego kolor współgrał ze ścianami. Jan
budził się z uśmiechem, nie ważne czy przewidziana była musztra lub poligon
wstawał w takim nastroju, jakby przespał się z Radością. Kiedy zrywano
wszystkich na nocne strzelanie tylko on miał dobry humor. Był na nogach jako
pierwszy, a jego twarz jaśniała, jak żarówka wabiąc do siebie żołnierskie ćmy.
Uśmiech ten znikał w trakcie posiłków, czasami kilka minut przed, podczas
stawiania kroków w kierunku stołówki, ustępując miejsca zadumie. Powracał tuż
po wschodzie Słońca. O mroku poranka, kiedy z pod wojskowych koców wyłaniały
się poczwarki żołnierzy.Kiedy sprężyny łóżek rozpoczynały swój hałaśliwy
koncert, ziewanie było pierwszym nawiązywanym dialogiem, wtedy Jan leżał na
wznak wpatrując się w sufit, a jego oczy śmiały się, śmiała cała twarz, całe
ciało trzęsło się z radości i tak było zawsze przed posiłkami, bo w trakcie
cały swój uśmiech zjadał. Nachodziła go nostalgia. Niezaspokojony apetyt
wspólnych braterskich śniadań. Myśl o Niej, jej zapachu, dotyku, spokoju
odbijającym się w jej oczach, w którym zatapiał swoje jestestwo. O skórze tak
delikatnej, że prześwitywała przez nią jej niebiańska dusza, a gorąco serca
pięknie ją zaróżowiło. O piegach, dłoniach, którymi powiedziała mu to, o czym
usta mówić się bały. Myślał o Marcie. Ich wzajemnej miłości. Zasypiając powracał
do swojego lasu, do Niej, do brata, stąpał po gwiazdach, aby zeskoczyć w dół,
tuż nad koronami drzew i wpaść w ich objęcia. Uściskać Dominika i zjednoczyć
usta z jej wargami, poczuć jej smak w ich pierwszym pocałunku. Były to
uśmiechnięte sny, a jego twarz znowu promieniała radością przypominając
okrągły, pyzowaty Księżyc. Pewnego popołudnia Dominik go odwiedził. Przekroczył
bramy koszar, aby tuż po chwili iść bark przy barku ze swoim młodszym bratem. Z
oddali wyglądali jak góry. Antarktyczne lodowce dające się ponieść prądowi
wolności. Powoli przesuwające się w otwarte morze rozlewające się za bramą
jednostki. Hałas miasta natarł im uszy. Ich spojrzenia przewieszane były z
wieszaka na wieszak w szafie obrazów cywilizacji, od której obaj w pewnym
stopniu odwykli. Wstąpili do baru, gdzie przywitał ich zapach porozlewanego
piwa, papierosowa kotara oraz znudzony barman. Na dębowej ladzie swoje okrągłe,
zimne i wilgotne odbicia pozostawiły spody kufli i szklanek. Na kiju wisiała
złocista kropla piwa. Za barmanem podświetlone butelki przypominały namawiające
do rozpusty neony wielkiego miasta mówiące „daj się ponieść; nie bój się
zgubić”. Przy ścianie stał plastikowy stojak w kształcie prostokątnej drabiny.
Na każdym jej szczebelku ustawiono losy tzw. zdrapki szczęścia. Barman
rozprostował palce, jak pianista przed koncertem i podszedł do swojego
fortepianu-dwa piwa i los, to będzie...”- na kasie fiskalnej wyświetliła się
cyfra, ocena jego muzyki, za którą bracia zapłacili. Los był dla Marty. Jan
chciał, aby to jej paznokieć odsłonił symbole mające przynieść wygraną. Bąbelki
gazu unosiły się ku spienionej powierzchni żółtego płynu, w którym jednocześnie
zanurzyli usta, a biały, cienki wąs zwisający im pod nosem starli rękawami
kurtek, jak gumką ściera się ślad ołówka. Wnętrze knajpy wypełniał półmrok,
przez który słabo przebijało się światło kilku żarówek poprzylepianych do
sufitu niczym gwiazdy na wieczornym niebie. Wybrali stolik przy oknie. Na szkle
ciągle zmieniały się obrazy. W niektórych miejscach trawnika parku, będącego
naprzeciwko, trawa miała jaśniejszy kolor. Wygnieciony ślad czyjejś obecności.
Barman włączył radio i muzyka przegnała milczenie. ”Jak się czuje Marta?”.
Dominik pocierał palcami pustą szklankę, jak czarodziejską kulę, w której ma
się ukazać odpowiedź. Na jego czole pojawiły się fale zastanowienia,
wyrzucające na brzeg odpowiedź. Jedno słowo muszlę. Jan wsłuchiwał się w jej
szum. Napawające go energią nieśmiertelne echo. „CZEKA!!!”. Nadchodził wieczór,
pogoda stała się dżdżysta. Za oknem krople rozbijając się o ziemię tworzyły
sporej wielkości kałuże. Szyba knajpy przeistoczyła się w szare płótno, a
wpatrujący się w nią barowicze tworzyli obrazy pędzlem wyobraźni. Drzwi uchlały
się coraz częściej wpuszczając do środka wilgoć podwórka i nowych gości. Ich
płaszcze ociekając wodą przywodziły na myśl skąpane w porannym deszczu korony
drzew. Ruch ludzkich ciał strącał z nieprzemakalnych ubrań przezroczyste
krople, jak wiatr osuszający liście. Barman ocierał pot z czoła i strzelał
stawami rozprostowując paluchy. W barze zrobiło się głośno, jak w ulu i nie
było już dla wszystkich miejsca, więc Jan wepchnął Dominika w ramiona pachnącej
świeżością nocy, jakby ubrała ona dopiero co wypraną koszulę.
Kończąc służbę wojskową po
raz ostatni jednym pociągnięciem dłoni wyprasował niewielkie fałdy na zielonym
kocu, którym zaścielił łóżko. Ogolił twarz, przespacerował po lśniącej niczym
zamarznięta tafla jeziora podłodze korytarza. Zbiegł po schodach na podwórze,
aby zobaczyć swoje okno i sufit, a potem poszedł przed siebie odprowadzany
skrzypieniem zawiasów bramy, którą powoli zjadała rdza. Szedł do przodu, na
północ. Tak żwawo maszerował, że kiedy dotarł do dworca kolejowego gołębie
rozbiegły się po hali robiąc mu miejsce. Podróżni usadowili na ławkach. Komunikaty
o przyjazdach i odjazdach ucichły. Jan wszedł na betonowy peron, z którego rok
temu odchodził. Kucnął, aby dotknąć jego chropowatej powierzchni. Odbił się i
wskoczył do pociągu. Wracał do domu siedząc twarzą do kierunku jazdy.
Obserwował krajobraz z minuty na minutę bardziej swojski, wyrazisty,
nabierający ostrości, który na końcu dał się złapać w jego duże dłonie i
zamknąć w ramach z grubych palców. Droga powrotna mniej się dłużyła i wydawała
krótsza. Nie było zegarka tylko rzeczywistość. Szczegóły otoczenia, jak minuty
dzielące go od celu podróży. On przesuwaną wskazówką. Marta stała przy drzewie.
Nawijała i odwijała swoje długie włosy na wskazujący palec, aby w końcu je
spiąć. Przyłożyła ucho do rudych szyn i nasłuchiwała. Jan był już blisko. Kiedy
lokomotywa zatrzymała tabor tylko on wysiadł na tym przystanku. Ubrany tak jak
przed rokiem, w tym samym ciele, podszedł do Marty. W zaciśniętej dłoni miał
los-zdrapkę, który wsadził do jej kieszeni mówiąc „ja już wygrałem” i po raz
pierwszy w życiu ją przytulił. Dominik i
Jan, po dwóch przegadanych nocach i przespanych dniach, powrócili do pracy,
zaszywając w samym środku puszczy. Dominik posiadał teraz swoją firmę i oprócz
Jana pracował w niej ojciec Marty, który był obecnie na emeryturze. Razem na
zmianę przeciągali piłę, uderzali siekierą, palili ogniska z poucinanych
gałęzi. Często Marta przychodziła z koszykiem smakołyków i siadała przy Janku.
Wpychała głowę pod jego pachę okrywając się jego ręką, a policzki robiły się
czerwone i tylko ciepło ognia te ich krwistą czerwień trochę maskowało. Czyniło
mniej wyrazistą. O poranku, kiedy bracia się budzili, śpiew ptaków stawał się
bardziej wyrazisty. Zimno rozpływało w promieniach Słońca. Po zaparowanych
oknach wędrowały zagubione krople. Jan przygotowywał prowiant. Bratowa robiła
śniadanie. Brat sprawdzał stan sprzętu. Pakowali się i wychodzili. Tego dnia
wiatr był silniejszy od drzew. Kilka powalił, kilkadziesiąt wygiął. Jan z
Dominikiem nie ujrzeli tego dnia leśniczego i jego córki, którzy zostali w domu.
Uderzali siekierami w pnie, przebijali korę, nacinali. Powalali drzewa
odsłaniając pochmurne niebo przejaśniające się momentami za sprawą wiatru,
który jak dentysta wyrywał tu i ówdzie, wraz z korzeniami, zęby lasu. Jan
złapał piłę za rączkę. Dominik chwycił po przeciwnej stronie i przeciągali do
siebie na „raz i dwa”. Na buty sypały się ścinki. Krople potu powoli zjeżdżały
po policzkach. Spadały na kołnierze kurtek wsiąkając w nie. Miarowe ruchy
nagrzewały piłę, rozgrzewały mięśnie, rozcinały pień, aż drzewo zaskrzypiało,
więc nacięli je z drugiej strony. Dominik zaczął wbijać kliny. Upadek drzewa
jest równie szybki jak człowieka. Towarzyszy mu echo odbijające się wśród
innych drzew lecz żadna to przestroga. Tym razem spadły dwa. Drugie powalone
przez wiatr jedną z grubych gałęzi uderzyło Jana w lewy bark odbierając mu
przytomność. Dominik stojąc metr od brata patrzył w dół na drzewo. Właśnie na
nie przed chwilą zadzierał głowę, mierzył je wzrokiem, jak rybak wyciągniętą z
wody po długiej i zaciekłej walce rybę. Od korony do miejsca, w którym je
ucięli, od ogona po srebrny haczyk. Wtedy dostrzegł Jana przykrytego gałęzią
niczym ręką ukochanej kobiety. Twarzą wtuloną w ziemię. Bez ruchu. W kamiennym
śnie. Stanął nad jego ciałem. Przeżegnał się i pobiegł, aby powrócić w karetce.
Jan długo był w śpiączce. Wielu ludzi siadając na niewielkim, drewnianym
krzesełku postawionym przy szpitalnym łóżku poprawiało mu przetłuszczone włosy,
gładziło zarośniętą, szorstką twarz. Wpatrywało w zamknięte oczy wyglądające
tak smutno, że pielęgniarka, co dwie godziny opróżniała z chusteczek kosz
stojący tuż za krzesłem. Niektórzy mówili mu o swoich grzechach, a jego
milczenie było najlepszą pokutą. Byli i tacy, którzy go pochowali, a ich wizyty
przypominały zapalanie zniczy na cmentarzu-w ciszy wchodzili i czyniąc znak
krzyża bezgłośnie się oddalali. Marta przychodziła wieczorem jako ostatnia,
pochylała się nad Janem i całowała go w czoło. Brała jego ciepłą dłoń w dwie
swoje i przykładała do policzka, kładła ją sobie na kolanach. Raz odkryła jego
ciało i nieśmiało wsunęła pod kołdrę pozostając przy nim przez całą noc,
najpiękniejszą noc w jego życiu. Jan przespał dwa lata. Dwadzieścia miesięcy
ciężkiej pracy Dominika zwieńczonej upadkiem firmy, wyjazd Marty do miasta za
chlebem, śmierć bratowej, rozpacz brata. Zimę stulecia, podczas, której zaspy
sięgały dachów, a z drzew spadały niczym szyszki martwe wiewiórki i ptaki.
Pogrzeb leśniczego, na którym wszyscy trzymali w dłoniach puszki jego
ulubionego piwa i pociągali z nich łyk za łykiem w trakcie, gdy na trumnę
spadał szpadel ziemi za szpadlem, a potem te puste puchy położyli na jego grób
zamiast kwiatów. Łzy Marty, których nie było komu otrzeć. Kiedy się obudził w sali nie było nikogo.
Ciemność powoli szarzała czyniąc pomieszczenie bardziej wyraźnym. Ukazując
prawdziwy kolor ścian. Okno po lewej zasłonięte zasłoną w kwiaty. Krzesło o
drewnianym, zarysowanym oparciu, na którym zapragnął usiąść, więc opuścił prawą
nogę, prawą część ciała, prawą stopą dotkną zimnego linoleum i zawisł tak w
połowie. Jak niezdecydowany. On wiedział czego chce, tylko lewa noga się nie
słuchała, lewa ręka się nie poruszała. Uszczypnął się z całej siły, aby
sprawdzić, czy nie śpi. Wziął pomiędzy opuszki palców skórę lewego boku lecz
ściskając ją nic nie poczuł, tak jakby pozostawała ona jeszcze martwa, gdy
prawa się już wskrzesiła. Leżał utkwiwszy wzrok w drzwiach. Wieszając go na metalowej klamce w oczekiwaniu, aż ktoś
wejdzie. Drzwi się otworzyły. Młoda kobieta szybko podeszła do okna, uchyliła
je, odciągnęła zasłonę odsłaniając tańczące w powietrzu drobinki kurzu widoczne
w słonecznym świetle. Obróciła się na pięcie natrafiając na jego spojrzenie i
padła niczym rażona wzrokiem bazyliszka zanim zdążył powiedzieć „dzień dobry”.
Później na korytarzu słychać było nawoływanie. głos odbijał się od ścian.
Wdzierał do pomieszczeń przez najmniejsze szpary w drzwiach poszukując
adresata, aż właścicielka głosu poszła w ślad za nim. Zaczęła zaglądać do sal,
kroczyć po długich korytarzach w białych pantofelkach, wystukujących rytm jej
zgrabnych nóżek. Uchylała drzwi i w tą niewielką szparkę wpychała swoją piękną
twarzyczkę, a jej usta powtarzały „Irenko jesteś tu?”. Kiedy nikt nie
odpowiadał rzucała prawym okiem w prawy kąt , a lewym w lewy i nie zobaczywszy
Irenki maszerowała dalej, aż do sali w której leżał Jan i Irenka. Powoli
otworzyła drzwi tak, jakby ich cichutkie skrzypienie miało obudzić z
dwuletniego snu śpiącego tu pacjenta. Popatrzyła na okno, na smugę światła
padającą na podłogę, na kobietę leżącą w tej smudze i podbiegła do niej łapiąc
za przegub, sprawdzając puls, który bił, jak dzwony kościelne przed niedzielną
mszą. Jan odchrząknął przygotowując się do swojej pierwszej przemowy po dwóch
latach i wtedy ta piękna pielęgniarka uniosła głowę napotykając jego wielkie
oczy, a potem zwiesiła ją na piersi osuwając się tuż za prostokątem słonecznego
światła obok koleżanki, leżącej na nim, jak na żółtym ręczniku. Teraz Jan nie
był sam w pokoju, gdyby tylko mógł się poruszyć ustąpiłby miejsca na łóżku tym
dwóm kobietom, a sam przebiegłby przez korytarz. Wybiegłby na zewnątrz budynku
i pomaszerował przed siebie jak to miał w zwyczaju. Prawa noga na samą myśl
podskakiwała, lecz lewa, jej jakby nie było. Po pół godzinie do sali wszedł
mężczyzna z kozią bródką ubrany w biały fartuch niczym rzeźnik. Stanął twarzą w
twarz z Janem i bez emocji powiedział „no proszę, a co niektórzy na panu znicze
stawiali”. Jan wykrztusił zachrypnięte „dzień dobry”, które przepchało jego
gardło. Pokazał wskazującym palcem prawej dłoni dwa kobiece ciała, z których
jedno jakby się przeciągało. Rozwijało niczym kwiatowy kielich skąpany w
słonecznym świetle. Rozciągało chcąc złapać tego światła jak najwięcej. Drugie
zwijało się w kłębek, malało ścierane zimnem linoleum, przypominając zmarzniętą
białą różyczkę. Mężczyzna podszedł do pielęgniarek i zaczął je cucić, a one
ziewały powoli otwierając powieki i im więcej widziały tym szybciej się
podnosiły. Poprawiały rozczochrane włosy, wygniecione kitle, przecierały
piąstkami oczy, aż stanęły jedna obok drugiej i we dwie zapiszczały „dzień
dobry panie doktorze, chyba zemdlałyśmy, bo ten pacjent ten śpiący tu od tylu
miesięcy na tym łóżku za panem on tam siedział i bez słowa wpatrywał się w nas,
a jego spojrzenie jest po tych dwóch latach takie jasne, tak jakby skumulowała
się w nim cała energia, jakby ktoś do jego oczodołów wkręcił dwie halogenowe
żarówki tak świecą te oczy i poraziły nas swym pięknem”. Potem wychyliły głowy
za sylwetkę doktora i uśmiechnęły się do Jana, a on do nich, wytrzeszczając
spragnione widoków źrenice. Wieść o Janowym przebudzeniu szybko obiegła
okolice. Dominik już po kilku godzinach siedział na drewnianym krześle i
ściskał dłoń brata. Doktor powiedział, że może za kilka tygodni rehabilitacji
lewa połowa Jana również się obudzi, lecz nie będzie ona sprawna jak kiedyś i
zawsze już prawa będzie musiała czekać na lewą, lewa gonić prawą. Nękały Jana
również silne bóle głowy, w trakcie których tracił przytomność oraz dostawał
drgawek. „To z kolei padaczka” wykrztusił doktor zapytany przez Dominika.
Każdego poranka do pokoju Jana wchodził młody mężczyzna, szczupłej budowy
ciała, mamrocząc pod nosem „czas na trochę gimnastyki” i przystępował do
rozciągania, naciągania, wykręcania stawów i kończyn. Przy ćwiczeniach
wpatrywał się w twarz pacjenta, którego każdy grymas bólu dodawał
rehabilitantowi animuszu poszerzając jego szyderczy uśmiech. Jan często podczas
tych ćwiczeń zasypiał, ziewał, przeciągał się prawą stroną i zawsze widniało na
jego buzi znudzenie, co do tego stopnia zniechęciło młodzika, że ten po kilku
miesiącach ze szpitala się zwolnił. Któregoś popołudnia próg sali przekroczyła
Marta. Cieniutkie pończoszki przylegały do gładkiej skóry jej nóg. Mini
spódniczka zasłaniała powabność ud. Zielona koszula rozpięta pod szyją
uwidaczniała dekolt, na którym spoczywał srebrny łańcuszek z serduszkiem.
Wygrała go zdrapując los przez niego podarowany. Usta, wydatne i czerwone,
namawiały do pocałunku. Włosy wabiły zapachem, a oczy, ich światło przywodziło
na myśl morskie latarnie. Mogły uratować z opresji. Ocalić od zagłady zmierzające w ich kierunku spojrzenia. Marta
uśmiechając się skromnie pokazała zęby, a Jan był gotowy dać się w całości
schrupać. Być przeżuwanym dziesiątki razy. Wypełnić jej piegowate policzki,
żeby potem zostać połkniętym. Weszła do środka i jakby go zahipnotyzowała.
Leżał, a ona go całowała zostawiając na jego ustach, czole, nosie ślady
pomadki, niczym stempla pocztowego informującego, że ta przesyłka jest moja i
że ona ponosi za nią wszelką odpowiedzialność. Z tych emocji Jan dostał ataku
padaczki, a kiedy się ocknął Marty już przy nim nie było. Dominik mówił, że
pobiegła na przystanek autobusowy, żeby zdążyć do pracy na poczcie w mieście,
niedaleko, gdzie mieszkała i urodził się jej syn. Jan zacisnął prawą pięść i
przełknął słowa, nastało milczenie. Jan jego pilnował kładąc palec na ustach w
momentach, gdy brat, łapczywie niczym pusty odkurzacz, wciągał w płuca
powietrze chcąc coś powiedzieć. Po trzech miesiącach doktor z kozią bródką
wręczył Janowi wypis ze szpitala oraz jedną kulę, na której zawiesił Jan prawą
część ciała lewą stawiając tuż obok i przesuwał się powoli do wyjścia. Ciągnął
lewą nogę za prawą po śliskim linoleum, aż do windy, którą zjechał w dół. Gdy
drzwi się otworzyły wypełzł na hol wprost w ramiona Dominika. Na izbie przyjęć
siedziały te dwie pielęgniarki w wykrochmalonych fartuchach, które tak niedawno
padły mu do stóp, teraz wpatrując się w jego halogenowe żarówki zauważyły, że
ich światło jest bardziej mdłe, przygaszone i pomachały mu smutno. Jan chciał odmachać,
lecz prawą ręką trzymał kulę, a lewej nie mógł unieść, więc rozjaśnił swoje
spojrzenie ile miał jeszcze sił, a one radośnie się roześmiały. Droga do domu
brata jeszcze nigdy nie była dla niego tak trudna. Na płaskich odcinkach czuł,
jakby do lewej nogi ktoś przywiązał mu głaz, zawiesił na jego barku dwa pięćdziesięciokilogramowe worki cementu. Wydawało mu się, że jego lewa strona waży
więcej, jakby ciągnął za sobą bezwładne ciało zupełnie innego człowieka. Pod
górę wpychał go brat niczym duży, owalny kamień, bo Jan przybrał w szpitalu na
wadze. Jego sylwetka się zaokrągliła, a on sam jakby zmalał. Wchodząc do sieni
razem odetchnęli. W kuchni było pusto i zimno, nikt od dawna nie palił tu w
piecu. Nie rozpalał pod palnikami węglowej kuchni. Nie wysypywał popiołu, gdyż
go po prostu nie było. „Ona po raz ostatni tu rozpalała, czyściła kuchnię z
popiołu zgarniając go do małego, metalowego wiaderka szufelką, rozbijała
pogrzebaczem duże węglowe bryły, drewniane kloce, a ogień rozgrzewał metalowe
palniki, stojące na nich spody garnków z gotującą się zupą, czajników, w
których wrzała woda, nagrzewał izbę i serca, moja żona odeszła Janku,
przemieniła się w popiół zabierając ze sobą ciepło tego ogniska”. Dominik mówił
przez łzy, później opowiedział mu o upadku firmy i o tym, że utrzymuje się
teraz z renty po bratowej. Jan siedział przy stole i słuchał streszczenia
ostatnich dwóch lat dowiadując się, że Marta jest zamężną sierotą, że szyny
zardzewiały, bo wstrzymano ruch kolejowy, prywaciarze wykupili las zatrudniając
w nim swoich ludzi. Marta jest szczęśliwą mamusią, brat smutnym wdowcem.
Leśniczy miał najbardziej piwny pogrzeb w okolicy, a pani Jadwiga podbiła oko
jego następcy, który się spierał, że zna lepiej ten las od niej i schowała się
gdzieś w jego głębi, a ten nowy stróż sprywatyzowanych drzew wytoczył jej
proces, lecz do tej pory pozwanej znaleźć nie może i chodzi czerwony ze złości,
lecz racji jej przyznać nie chce. Jak to zima zamroziła wiele zwierząt, które
stały w śniegu niczym muzealne eksponaty, a myśliwi do nich strzelali i
zabierali jako swoje trofea. Opowiadał Dominik, aż mu w gardle zaschło. Wargi skleiły. Sięgnął do szafki po butelkę bimbru, lecz nie postawił już dwóch
szklanek. W jednej zmieścił na raty butelkę ziewając przy ostatniej miarce. Mówiąc
przez sen, że życie się nie zatrzymało jak Jan spał, a potem chrapał rozłożony
na podłodze niczym niedźwiedzia skóra. Jan przygotował drewno i papier kładąc
pierwsze na drugie i zapalając zapałkę. Wpatrywał się jak płomień pożera
gazetę. Przylepia się do drewna jak pijawka do ciała i nie puszcza dopóki nie
posiądzie wszystkich kawałków, a i wtedy mu mało, aż do spalenia,
samounicestwienia. Nienasycony i bez umiaru jak człowiek. W pustej butelce
bimbru odbijała się rozżarzona kuchnia. Języki ognia liżące metalowe palniki,
jakby całą bolącą przeszłość Dominik zamknął właśnie w niej uprzednio wypijając
zachłannie jej zawartość i na jakiś czas odzyskując spokój. W izbie zrobiło się
ciepło i w krótkim czasie całe pomieszczenie wypełnił zapach potu, który grube ubrania
wraz z coraz większą temperaturą wyciskały z ich ciał. Dało się również wyczuć
silną woń alkoholu. W węglowej kuchni huczało. O poranku dogasał żar. Woda w
czajniku się prawie wygotowała. Niewielka jej ilość na dnie uratowała go przed
spaleniem. Pod sufitem zebrała się para wodna tworząc duży, biały obłok i kiedy
Jan otworzył okno pofrunął on przez nie do nieba. Zawisł pomiędzy innymi
chmurami i pognał wraz z nimi pędzony przez wiatr. Dominikowi zarosło gardło, a
głowa bolała go, jakby ktoś ją w nocy odciął i rozegrał nią mecz piłkarski z
dogrywką. Podniósł się z podłogi i zaczął pić łapczywie lodowatą wodę
napuszczając jej do zlewu i zanurzając w niej łeb. Jan pomimo dobrych chęci nie
odkroił im po kromce chleba, po prostu zabrakło mu drugiej ręki. Dopiero
później posiłkami zajmował się Dominik. I tak wyglądały ich wieczory i poranki.
Dominik pił i się przewracał. Jan rozpalał w kuchni i kładł się obok brata,
który rano gotował tak, aby jedzenia starczało im na cały dzień. Raz w ciągu
dnia Jan spadał na podłogę z takim hukiem jak ścięte drzewo, a jego ciało
przeszywały drgawki, tak jakby wypadek z przeszłości przeżywał ciągle od nowa.
Po takich atakach był jakiś taki zamroczony i coraz mniej pamiętał. Raz w
miesiącu listonosz przynosił im renty. Pukając w drewniane drzwi otwierał
skórzaną torbę zapiętą na dwa paski kończące się metalowymi klamrami. Właściwie
to dźwięk towarzyszący ich rozpinaniu wabił któregoś z braci do drzwi, aby je
otworzyć. Korespondencja pachniała świńską skórą nawet pieniądze nią przesiąkały.
Listonosz zaczynał się żalić, że mu mało płacą za tak ciężką pracę, że cały
czas ma problemy przez tą torbę, bo psy się na nią rzucają, jakby widziały przewieszone przez jego ramię pęto suszonej kiełbasy, na którym trzyma się
duża, parująca golonka i gryzą go w łydki i kostki chcąc powalić na ziemię i
zabrać mu tą torbę, a jak mu bracia nie wierzą to tutaj ma dowody-mówiąc to
podwijał ubłocone nogawki pokazując pokąsane nogi. Jan rozwijał przed nim
wachlarz banknotów, jak talię kart, zamykał oczy, aby tamten się nie krępował i
kazał mu wybierać. Listonosz zawsze wyciągał ten z największym nominałem,
składał na pół i wkładając do kieszeni mówił, że to na samochód, bo jego nogi
są coraz słabsze, a on tej swojej roboty stracić nie chce. Dziękując mówił, że
pani Marta często pyta o Jana, a gdy on odpowiada, że Jan ma się świetnie ona
rozdziawia swoje czerwone usteczka jak rybka wyłowiona z wody, jej oczy są
gdzieś daleko i nawet, gdy on jest już na trasie wioząc te wszystkie listy,
renty, emerytury, ona dalej wpatruje się przez ściany i ludzi, jakby jechała
razem z nim siedząc na pustym bagażniku jego składaka, a w czarną przestrzeń
pomiędzy jej wargami wpadało zimne, rozdzierane pędem roweru powietrze. „A
propo” rzekł listonosz „byłbym zapomniał to dla pana” i wręczając Janowi białą
kopertę usiadł na siodełku. „Do zobaczenia” krzyczał powoli pedałując, a kiedy
zniknął, w oddali było słychać ujadanie psów. Jan oddał pieniądze Dominikowi i
usiadł na krześle powoli otwierając kopertę. Kobiecy zapach papieru świadczył o
tym, że ten list jest od niej. Zabierając się do lektury założył okulary. Pismo
było wyraźne. Na formacie A4 zapisała jedno zdanie, a duża liczba jego
powtórzeń miała uzmysłowić adresatowi jak bardzo. „Kocham Cię Janie.”. Było one
niczym pożegnalny pocałunek, przypominający, jeżeli jakiekolwiek podobieństwo
istniało, ten w szpitalnej sali, po którym dostał ataku i tym razem wypełniło
Jana ciepło prawdziwej miłości. Do drewnianego domu Dominika prowadziła piaskowa droga, która przerzucona przez las niczym lina holownika wyciągała tych, którzy się jej złapali na brzeg zielonej gęstwiny. Jej szerokość ciągle
poszerzano, aby mogły mijać się na niej olbrzymie ciężarówki wiozące tarcicę.
Ciągniki ciągnące powalone drzewa do wyznaczonych przez leśniczego miejsc.
Chodzili po niej pracujący w lesie ludzie od myśliwych zaczynając, a na
kłusownikach kończąc. Zwierzęta przeprawiały się przez nią nocą wykorzystując
opanowujący ją spokój, tak jakby z rwącego potoku przeistaczała się w spokojną
rzekę i łatwiej ją było przepłynąć. W upały droga była ciepła niczym piasek na
mazurskiej plaży. W deszczowe dni piasek stawał się ruchomy, a koła samochodów
tańczyły na nim tworząc koleiny. Chlapiąc nim pobocze. Bryzgał spod kół na korę
drzew niczym żółta farba, a ciężarówki parły wciąż do przodu. W błocie jak w
śniegu odciskały się ślady opon, podeszew butów, gdzieniegdzie zatopione po
kostki wystawały gumowce pozostawione przez właścicieli, którzy pomaszerowali w
skarpetkach, a z ich wnętrza wylewała się deszczówka. Widząc to miało się
wrażenie, jakby pod ziemią pękła jakaś rura. Po takich dniach droga była
jeszcze bardziej ruchliwa. Wjeżdżały na nią wywrotki z piaskiem oraz żwirem,
aby jej pofalowanie wyrównać. Na drodze pojawiały się górki niczym krecie
kopce. Słychać było warkot silnika równiarki pchającej przed sobą nową
nawierzchnię. Droga się rozrastała. Pojawiało się coraz więcej odnóg, wąskich,
wiodących donikąd, skąd wyciągano ścięte lub powalone przez wiatr i starość
drzewa. Każda dróżka wypływała z drogi i bez niej istnieć nie mogła. Trzeba
było wjechać na drogę, żeby móc skręcić w dróżkę, a zjeżdżając z niej wjeżdżało się na drogę. Zimą tylko na niej był ubity śnieg, po którym jeździła piaskarka
pozostawiając na białej nawierzchni grudki piasku, niczym słońce piegi na
bladej twarzy. Ludzie spacerujący drogą zadzierali głowy wpatrując się w ten
górny świat. Nie patrzyli pod nogi ufając drodze, że zaprowadzi ich tam gdzie
dojść chcą. Przypatrywali się ptakom, wierzchołkom drzew, wiewiórkom
przeskakującym z gałęzi na gałąź, szyszkom, kolorowym liściom. Nocą ich
spojrzenie zabierał blask gwiazd. Po tej drodze jeździł listonosz, objazdowy
sklep, policyjny radiowóz, karetka, ksiądz spieszący z kolędą lub ostatnim
namaszczeniem, leśni pracownicy, tylko Jan, wraz z Dominikiem, od dłuższego
czasu o tej drodze nie pamiętał. Kupowali w obwoźnym sklepie, otrzymywali
korespondencję, słyszeli warkot silników, ale przestali wychodzić na jej
piasek. Mając styczność ze światem zewnętrznym za pośrednictwem uchylonego
okna. Wpuszczając do środka jego dźwięki wraz ze świeżym powietrzem. Jan bardzo
szybko przybierał na wadze, czasami nie wstawał przez cały dzień z łózka.
Karmiony przez Dominika niczym pisklę otwierał usta, do których wpadały kawałki
smażonego boczku, stopione na patelni prostokąciki słoniny, żeberka bez kości,
galareta, kotlety mielone. W lewym kąciku ust widniała biała słomka, którą
wyciągał ze szklanki posłodzoną herbatę z cytryną, opróżniał z sosów talerze.
Ciężko mu było się podnieść i jedynie chęć skorzystania z toalety ściągała go z
łóżka. Opierał wtedy ciało o kulę, przesuwając powoli do drzwi ubikacji, a
Dominik, aby mu pomóc, tuż przed jego lewą nogą nacierał podłogę skórkami
słoniny, skrapiał olejem, a Jan się rozpędzał jak przeładowany samochód,
powoli, stękając, pyrkocząc, aż docierał do klamki, otwierał drzwi i siadał na
sedesie. Któregoś dnia jego metalowa kula nie była już zakończona kauczukowym
koreczkiem, ponieważ gdzieś się on zapodział. Ta metalowa kula przypominała
teraz narciarski kijek, powiększony szpikulec do lodu, a Jan opierając się na
nim wbijał końcówkę w drewnianą podłogę. Jej powierzchnia była po nakłuwana niczym rosnące w piekarniku ciasto, którego sprawdza się dojrzałość. Deski
miały tyle otworków, jakby zaległy się w nich korniki. Podłoga stała się mapą
jego pieszych wędrówek. Pewnego razu do drzwi zapukała kobieta. Ubrana w
spodnie z kantem i marynarkę, pod którą nosiła białą koszulę rozpiętą pod
szyją, przewiązaną szarą apaszką. Kolor marynarki i spodni był czarny. Na stopy
założyła ciemnoszare szpilki. Pukała w drzwi zaciśniętą pięścią, a jej palce
świeciły blaskiem pierścionków rodząc w koronach drzew nawoływania srok. Twarz
była jak namalowana. Pochylała się do przodu od nadmiaru makijażu. Uszy bez
kolczyków. Na krótkich włosach błyszczał lakier. Od ciała ulatniał się zapach
zbyt intensywnych perfum zabijających leśne powietrze. Zapach, który miał
zwracać na nią uwagę. Była starą panną o kocich oczach. Pod pachą ściskała
skórzaną teczkę. Tym razem otworzył Dominik. Kobieta przedstawiła się jako
pracownik socjalny i spytała czy może wejść, na co Dominik się uśmiechnął i
rozwarł drzwi na oścież. „Proszę” powiedział, a ona postąpiła dwa kroki do
przodu i swoimi butami na szpilkach wpadła w dwie z setek dziurek, którymi
pokryta była podłoga i utkwiły one w tych małych otworkach, a ona chcąc zrobić
dwa kolejne kroki o mało się nie przewróciła lecąc do przodu w ramiona
Dominika. Na jej twarz rzuciła się czerwień przebijając nawet makijaż. Buty
zostały za nią odsłaniając stopy pokryte zacerowanymi pończochami. Z pod pachy
wypadła teczka i na podłogę rozsypały się papiery. Kiedy Dominik był pewien, że
odzyskała równowagę schylił się, aby je podnieść, a ona zapytała „mam
przyjemność z panem Janem”, „z jego bratem i to ja mam przyjemność” usłyszała. „Przyszłam
sprawdzić warunki, w jakich mieszka pański brat, czy niczego mu nie brakuje,
jak się czuje”. „Teraz śpi, spokojnie pochrapuje po obfitym posiłku, ale mogę go obudzić, zresztą zacząłem topić słoninę, więc z pewnością i tak sam zaraz
wstanie, kochanie”. „Co proszę?”. „Jak pani stopy, proszę uważać na pończoszki,
widzę, że pani je cerowała, a tu drzazg tyle, a to cerowanie to mozolne zajęcie
jak się nie mylę”. „Na za dużo pan sobie pozwala, czy mogę przejść się po
domu?”. „Komu jak komu, przecież już panią wpuściłem i pozwoliłem”. Poszła
więc, a jej wzrok był jak sokoli, nic nie mogło się przed nim ukryć. Po kilku
minutach usiadła przy stole naprzeciwko Dominika, rozłożyła przed sobą
zawartość teczki i położyła ją na kolanach. „Przez to cerowanie miałem na
myśli, że pani ciężko pracuje, że pani opuszki nie raz z pewnością przebiła
igłą i zlizywała krople krwi, ja bym chciał je zlizywać”. „Proszę z tym
skończyć, proszę przestać się podlizywać”. Nerwowo zapisywała jakieś kratki,
wtem po domu rozległo się stękanie i do kuchni wsunął się Jan. Pierwsze, co
zauważyły zaspane źrenice to teczka, „pewnie nowy listonosz” pomyślał, a że za
wcześnie było na renty wrócił do pokoju, aby przynieść te banknoty, które mu
pozostały. Zrobił z nich wachlarz, wyglądający trochę jak pawi ogon, z którego
ktoś powyrywał najpiękniejsze pióra. W tym wachlarzu były tylko małe nominały i
wrócił do kuchni, podszedł do niej z zamkniętymi oczami, jakby był lunatykiem i
powiedział „nie krępuj się i wybierz sobie, to będzie na samochód”. Kobieta
spurpurowiała, „co to ma znaczyć, łapówka, dla mnie, niech pan przestanie”.
Postawiła kropkę w ostatniej rubryce i oznajmiła „panie Dominiku mówił pan o
cerowaniu, więc ja zaceruję wielką dziurę, w jakiej przebywa pański brat i
kieruję go do ośrodka dla osób chorych psychicznie i upośledzonych umysłowo”.
Wypowiedziawszy to dała mu zapisaną kartkę papieru, na której widniała decyzja.
Podeszła do butów, wykręciła je z dziur i zatrzasnęła drzwi płosząc chmarę
srok, które zwabione blaskiem jej pierścionków siedziały na podwórzu. „Cóż za
kobieta” jęknął Dominik, a Jan złożył wachlarz siadając na opuszczonym, ciepłym
krześle. Zabrano go po dwóch tygodniach. Pod dom zajechała furgonetka. Kierowca
zatrąbił kilkakrotnie i nie gasząc silnika, oparty o kierownicę, przylepił nos
do przedniej szyby. Głośna muzyka jakiejś stacji radiowej bujała szoferem na
boki. Bracia wyszli wspólnie i kiedy schodzili po schodach one skrzypiały. W
piasku podwórza ich buty się zapadały. Jan lewą stopą rozcinał wilgotną ziemię
jak pług podczas orki, a w koronach drzew zaszumiało, zaskrzeczało i zleciały
do tej bruzdy ptaki, aby się pożywić. Pożegnali się bez słowa przytulając
tylko. Trzasnęły drzwi jak bat nad głowa koni i ruszył powoli samochód, silnik
rżał kręcąc kołami, a z tyłu furgonetki został Dominik wpatrując się w tylne
światła malejące z sekundy na sekundę, aż zlały się z barwą nadchodzącego
wieczoru.
Budynek był trzypiętrowy, lecz z
bliska wyglądał na większy. Od strony parkingu w górę ściany pięły się schody
przeciwpożarowe niczym długa, zakręcona winorośl. W górnych oknach zamiast
firanek widniały kraty. Drzwi wejściowe posiadały dużą, prostokątną szybę, a za
nią były następne z kolejnym, szklanym czworokątem. Kierowca zaparkował tuż
przy schodach prowadzących do wejścia. Trzy betonowe stopnie, a potem klamka.
Za szybami ukazała się sylwetka niewielkiego mężczyzny. Zadźwięczał pęk kluczy.
Przekręcono zamek i naciśnięto klamkę pchając drzwi. Tą samą czynność
powtórzono przy następnych otwierając je na oścież. Wyciągnięta ręka w geście
powitania. Słaby uścisk dłoni. Przymrużone powieki Niskiego, jakby światło dnia
szczypało go w oczy i Jana, którego wzrok przyzwyczajał się do półmroku niewielkiego korytarza. Jego stopy stanęły na słomianej wycieraczce, następnie przesunął się do przodu idąc za sylwetką odźwiernego i znalazł się na
marmurowej podłodze. Przed nim, ponad głową Niskiego, były dziesięciostopniowe
schody z przytwierdzoną do ich boku drewnianą poręczą. Jej lakier błyszczał w
elektrycznym świetle. Na ich szczycie stał niewiele większy od Niskiego,
dyrektor ośrodka. Jego długi nos zdobiły okulary powiększając malutkie, czarne
oczka. Jan wspiął się po stopniach i na ich szczycie wydyszał „dzień dobry”, na
co dyrektor odpowiedział skinieniem głowy i zaprowadził go do windy, którą wjechali na drugie piętro. Kiedy jej drzwi się rozsunęły dyrektor wyszedł jako
pierwszy. Ręce miał założone do tyłu jak panczenista. Marmurowa podłoga
błyszczała niczym tor lodowiska. Przy ścianie stało dwóch mężczyzn. Malarz i
jego pomocnik. Pierwszy zanurzał pędzel w wiadrze trzymanym przez drugiego.
Ubranie pomocnika było całe w żółtozielonych kropkach. Wyglądał jak biedronka.
Malarz powolnymi ruchami nanosił żółty kolor na ścianę. Stał na drabinie i
spoglądał na swego pomocnika, na ilość farby w wiadrze krzycząc „wyżej unoś
rękę, bo pędzlem już nie sięgam, musisz stać dumnie i się nie ruszać, tak jak statua wolności, jak generał z szabelką w dłoni, którą zadziera do nieba, do
Boga, prowadząc swój oddział do boju. Farby zaczyna brakować!”. Pomocnik szybko
dolewał do wiadra trochę farby, zanurzał w niej patyk i mieszał, jak zupę. Raz
w prawo, raz w lewo, sprawdzając gęstość, potem brał wiadro i unosił najwyżej
jak potrafił. Stawał na palcach, lecz malarz wchodził o jeden szczebel wyżej, a
ręka pomocnika już wydłużyć się nie mogła i znowu na korytarzu słychać było
donośny głos „mój pędzel maczam w powietrzu, przecież bozia ci wzrostu nie
poskąpiła, wyprostuj rękę jakbyś zrywał rajskie jabłko, dotknij je palcami,
wbij w nie paznokcie, niech spadnie do wiaderka”. Pomocnik się oburzył
„przecież jest w nim farba i co mi po takim jabłku, które się w niej utapla”.
Dyrektor odkaszlnął, gdyż ich obecność jak do tej pory nie była zauważona. Jan,
stojąc obok niego, przysłuchiwał się rozmowie malujących ścianę mężczyzn, z
których jeden był większy od drugiego. „Witamy pana dyrektora!”. „Panowie to
jest Jan, nowy mieszkaniec naszego ośrodka!”. Wszystkie spojrzenia zawisły na
sylwetce Jana. Malarz patrzył na niego z góry, dyrektor tak po środku, a
pomocnik od dołu. „Pomalowaliśmy mu pokój na zielono, tak jak nam kazano, bo
przecież pracował w lesie, a wiosna tuż, tuż i zielenią się liście, więc niech
czuje się jak u siebie!”, krzyczał malarz trzymając pędzel w dłoni, a z tego
pędzla, z jego włosków kapały na marmurową podłogę żółte krople, jak słoneczny
deszcz. Włosy malarza też były żółte i wraz z jego ciemną karnacją skóry
sprawiały, że wyglądał on niczym słonecznik. Jan udał się z dyrektorem do
swojego pokoju. Prowadził do niego długi, wąski korytarz, na samym jego końcu
była jadalnia. Trzy stoliki obstawione krzesłami, dwie kanapy i drzwi do
niewielkiej kuchni. Na przymocowanej do ściany półce stał telewizor, tuż obok
następne drzwi z drewnianą tabliczką, na której wypalone było jego imię.
Dyrektor przesunął okulary na czubek swojego spiczastego nosa mówiąc
„Dotarliśmy na miejsce, oto pański pokój i klucz. Posiłki będą trzy razy
dziennie, w ośrodku mamy pracownie i do jednej z nich będzie pan uczęszczał. Do
zobaczenia jutro.” I odszedł korytarzem w kierunku skąd przyszli. Kiedy Jan
otworzył drzwi w jego nozdrza wdarł się zapach farby, świeżego malowania.
Ściany, tak jak powiedział malarz, były koloru rozwijających się wiosną liści,
a sufit miał barwę nieba. Pojawiającego się w mroźne ,bezchmurne dni, błękitu. Łóżko
przypominało szpitalne, a w miejscu gdzie miały spoczywać na nim Janowe stopy,
wisiał duży, zakurzony telewizor. Jego rozmiar przysłaniał okno, za którym
rozpościerał się niewielki park i asfaltowy plac. W tym parku, tuż pod drzewami
kasztana, stały drewniane ławeczki, tak, że nie dosięgało ich słońce i dopiero
ulewny deszcz mógł je zmoczyć. Ławki były też na poboczach placu oraz przy
drugim, parterowym budynku, gdzie, jak domyślał się Jan, znajdowały się
pracownie, do których z kolei przyszyty był duży ogród znajdujący się w etapie
rozbudowy. O poranku budziło Jana ciche pukanie, gdyż czekała na niego kąpiel,
a potem śniadanie, po którym musiał udać się do stolarni- dyrektor go tam
przydzielił. Jadł z innymi mieszkającymi na drugim piętrze. Siadał przy stole z
ogromną kobietą, wyższą od niego, o dużych dłoniach, ogromnej głowie trzymanej
przez cienką szyję wbitą w jej owalny korpus niczym patyk. Jej ręce prawie
dotykały ziemi, a kręgosłup nigdy nie mógł się wyprostować pod ciężarem ciała.
Usta miała szeroko otwarte i dziwiło Jana, że nie cieknie z nich ślina, nie
wypadają kawałki odgryzanego i przeżuwanego jedzenia. Każda część jej ciała
była, jakby powiększona, ona sama ledwo mieściła się na krześle. Nazywano ją
Mamuśka, gdyż zawsze, gdy była przerwa w zajęciach zabierała na spacer dwie lub
trzy inne kobiety. Kazała im chwycić się za ręce i robiły wspólnie kółka wokół
placu. Odganiała od nich innych mieszkańców ośrodka, broniła, a gdy były
nieposłuszne potrafiła uderzyć. Zawsze przy stole siedziała u boku kobiety,
która nigdy się nie odzywała. Niższa i grubsza od Mamuśki, o kręconych włosach.
Na wszelkie adresowane do niej pytania odpowiadała uśmiechem, nieśmiałym
skinieniem głowy. Jadła powoli jedną ręką, drugą zatapiając w dłoń Mamuśki.
Mówiono, że jest ona dla Mamuśki jak rodzona córka, a te pozostałe niewiasty,
które zabiera na spacery to tak, jak adoptowane dzieci, że tą kobietę o
kręconych włosach kocha najbardziej. Przy stole siedział również malutki
mężczyzna z zespołem Downa. Wyglądał jak krasnal. Siadając na krześle jego
głowa wystawała do połowy ponad blat. Na kolanach kładł swojego pluszowego
misia. Wszystkie swoje zabawki nazywał „titi” i nie rozstawał się z nimi na
krok. Ciężko było mu je zabrać, lecz raz w miesiącu opiekunowie przeprowadzali
akcję ‘kąpiel’, kiedy to zakradali się do jego pokoju, unosili go nad łóżkiem i
wyciągali nakryte jego ciałem „titi”, aby wrzucić je do pralki. Chodził wtedy
osowiały, podchodził do mieszkańców drugiego piętra, łapał za ręce i wpatrywał
się swoimi zezowatymi oczkami w ich oczy powtarzając „titi”, a kiedy już
wyschły i zostały mu oddane tulił je do twarzy, ciągał po podłodze, po
asfalcie, maszerując do pracowni, obtaczał w piasku chcąc pozbawić zapachu
pralni, którego nie cierpiał. Siadał podczas posiłków naprzeciwko Jana. Nad
blatem stołu, po którym ślizgało się jego spojrzenie, zezowate oczka
prezentowały się niczym żabie na powierzchni wody. Wiercąc się na krześle mówił
„mama, mama” i niósł się jego głos po piętrze jak żabi rechot, a powtarzając te
słowa wcale nie miał na myśli Mamuśki, lecz pracującą tu od dawien dawna
opiekunkę, to do niej wyrywało się jego malutkie serce. Nazywano go Perełka.
Obok Jana siedział również Stanisław, młody chłopak, niemowa bez przeszłości.
Mówiono, że nie potrafi czytać i pisać, a jednak uwielbiał literki. Zawsze
podczas posiłków przynosił zapisane kartki wyrwane z jakiegoś czasopisma lub
cała gazetę, książki, czasami podarowane mu przez kogoś listy. Ślinił palce i
przewracał kartki literując wyrazy, a z jego ust wydobywały się różne dźwięki.
Na twarzy pojawiał się wysiłek, a on wypluwał sylaby, jakby utkwiły mu w
gardle, jakby się nimi krztusił. Na czole miał nagniotka, taką owalną narośl. W
tym miejscu skóra była grubsza, szorstka. Z profilu wyglądało to jak dużej
wielkości guz. Stanisław rzadko potrafił zranić tych, którzy mu dokuczali.
Wyprowadzony z równowagi uderzał głową w ściany, w pleksowe szyby. Po jego
czole spływała krew, zła krew, a on osiągając swój cel, upuszczając sobie tej
krwi, momentalnie się uspokajał. Potem, kiedy skóra w tym miejscu przypominała
twardością słoniową, zaczął się drapać po rękach. Wbijał paznokcie i żłobił
nimi w ciele, tak jak rzeźbiarz dłutem w drewnie, pozostawiając na rękach
wieczne blizny, które wciąż rozdrapywał. Kiedy obcinano mu paznokcie cierpliwie
czekał, aż odrosną i wcale nie zrezygnował z uderzania głową w coś twardszego
niż ona. Stanisław nie miał rodziny. Później zaczął przychodzić do Jana,
tarmosił klamkę zamkniętych na klucz drzwi i krzyczał „szka, szka” wiedząc, że
Jan ma różne czasopisma i książki. Wpuszczając Stanisława nie mógł go odprawić
z byle czym, gdyż ten siadał na podłodze i zaczynał całą literaturę przeglądać,
wybierając tylko to, co posiadało więcej treści niż obrazków. Wynosił pod pachą
do swojego pokoju uśmiechając pod nosem, a kiedy przez okno prześwitywała
granatowa noc słychać było jak Stanisław szeleści kartkami. Chichocząc
wykrztusza literki, a dźwięki te były coraz słabsze, aż cichły, kiedy
zaspokoiwszy swój książkowy apetyt powoli zasypiał. Po śniadaniu mieszkańcy
wszystkich trzech pięter udawali się do pracowni. Na schodach robiło się
tłoczno od przeróżnych sylwetek, kolorów ubrań i rozmów. Drzwi trzaskały o
futrynę. Przy windzie ustawiały się kolejki, a po dwudziestu minutach w budynku
pozostawali tylko ludzie administracji, kucharz, sprzątaczka, malarz i jego
pomocnik oraz dwa razy w tygodniu w gabinecie na drugim piętrze urocza pani
pielęgniarka. Jan pracując w stolarni ściskał w prawej dłoni kawałek
gruboziarnistego papieru ściernego. Zdzierał nim farbę pokrywającą stare meble.
Brał pędzel i maczając go w lakierze przeciągał po nagim drewnie. Potem
zmieniał papier na drobnoziarnisty i kiedy lakier wsiąkł w drewno, kiedy dłoń,
którą kładł na polakierowanej powierzchni, się do niego nie przyklejała,
przeciągał tym kawałkiem papieru z góry na dół, z prawej do lewej, jakby
polerował karoserię samochodu. Dotykiem sprawdzał gładkość. Nabierając
powietrza w płuca zdmuchiwał pył. Zanurzał pędzel w lakierze i nanosił go na
drewno po raz drugi. Starannie, bez pośpiechu, jakby smarował masłem kanapkę.
Nie za grubo, cieniutką warstwą i odstawiał na bok, aby wyschło. Od zapachu
lakieru kręciło mu się w głowie. Od kurzu wierciło w nosie, a on siedział na
werandzie stolarni patrząc na asfaltowy plac, na ogród, w którym pracowali
mieszkańcy budynku, na dębowe ławki skąpane w cieniu kasztanów. W dach werandy
uderzał żar Słońca. Na jej szybach warstwa kurzu była niczym para wodna, można
było na niej pisać. W stolarni pracował również Manuel. Łysiejący, o czarnych
włosach i krępej budowie ciała. Jego usta przemawiały sporadycznie, często
tylko wtedy kiedy ktoś go zdenerwował. Poruszały się za to prawie bez przerwy
nawet podczas snu. Otwierał je i zamykał, jak ryba chcąca po wyłowieniu z wody
zaczerpnąć powietrza. Na jedno pytanie zawsze odpowiadał twierdząco, a
mianowicie, czy jest artystą. Uśmiechał się często i uśmiech wyrzeźbił mu na
twarzy zmarszczki wyglądające, jak kocie
wąsy, jak wąsy suma mówił Jan, bo przecież koty wody nie lubią. Brały
swe ujście z kącików oczu otwartych szeroko, głębokich. Dwa duże zbiorniki
wilgoci, z których, bądź do, wędrowały rzeki radosnych uniesień. Któregoś popołudnia w jednej z pracowni
terapeutycznych zorganizowano powrót do przeszłości mieszkańców domu. Na białej
ścianie ukazał się pierwszy slajd, potem następne i tak w ciągu godziny czas
został cofnięty o 15 lat. Na kilku przeźroczach był Manu, z grzywą gęstych, czarnych włosów, a za nim basen.
Wszystkie przedstawiały go na tle wody, z ustami ułożonymi jakby do pocałunku.
Manu, ryba zamknięta w ludzkim ciele. Najczęściej oddawał się malowaniu. Ze
stoickim spokojem rozkładał na drewnianym blacie stołu kredki, a obok kartki
papieru, które układał w duży stos. Jego ruchy szczęki rodziły
charakterystyczny dźwięk, coś jak pękające bańki mydlane, jak strzelające,
małe, zamknięte w owalu pomysły, które uwalniały się poprzez zderzenie z głową
bohatera jednej z kreskówek. Nagle w pomieszczeniu robiło się cicho, a on
pochylony nad niedużym, prostokątnym kawałkiem papieru zaczynał tworzyć. Jego
usta nieruchomiały, a zaoszczędzona dzięki temu energia wędrowała do dłoni, do
trzymanych w nich kredek wprawiając je w ruch. Rysował koślawe prostokąty,
trójkąty, trapezy jeden na drugim, przypominające futurystyczne, szklane domy z
Przedwiośnia Żeromskiego. Następnie powoli je kolorował. Kredkami nanosił na
nie barwy tęczy, a kiedy uważał, że rysunek jest skończony, zgniatał kartkę i
wyrzucał ją do kosza, jak niezadowolony ze swego dzieła artysta, którym był.
Jan podczas przerw często zostawał na werandzie stolarni. Wstawał z krzesła i
spacerował po pracowni, rozkoszując się zapachem drewna. Wtedy podchodził do
stołu, przy którym siadywał Manuel i przyglądał się jego niedokończonym
rysunkom, aż sam pewnego dnia zapałał chęcią malowania. Zrodziło się w nim
pragnienie zamiany pędzla do lakieru na pędzelek do farb, drewna na płótno. W
ciągu tygodnia dzięki pomocy majstra zrobił sobie sztalugę, kupił niezbędne
akcesoria. Początkowo malował na kartkach z bloku technicznego. Zanurzał
pędzelek w zimnej wodzie, a potem dotykał jego włoskami wybranego koloru.
Mieszał barwy na palecie i delikatnie przenosił na biały papier. Na początku
obraz powstawał na jego twarzy, oczy się rozszerzały, brwi unosiły do góry,
ustawał łopot rzęs, wargi zwężały się do wielkości małej kreski, myślnika,
którym piszący przenosi z jednej linijki na drugą jakiś wyraz. Myśl rozpoczętą
powyżej. Tak on przenosił wizje zrodzone w głowie. Prawa ręka wprawiała w ruch
pędzel. Z twarzy wszystko spływało na kartkę. Na włoskach pędzelka zatrzymywała
się niewielka kropla. W niej zamknięty był kolor, cały obraz, od tła po to, co
miało je zdobić. Płótno było drogie, lecz już pierwszy obraz wystawiony w
galerii ośrodka nieoczekiwanie znalazł nabywcę, więc dyrektor nie żałował na
nie pieniędzy. Jan tworzył w hałasie maszyn, w zapachu drewna,
rozpuszczalników. W upalne dni, na jego błyszczącym niczym polakierowane blaty
stołów czole, osiadał stolarniany pył. Wykorzystywał w swojej sztuce korki od
wina maczając je w farbach i odciskając na płótnie. Nabierał danego koloru w
dłoń, składał ją w pięść, a potem dmuchał z całej siły w niewielką szparę
pomiędzy zaciśniętymi palcami i kolorowy strumień pryskał na płótno niczym woda
z fontanny. Podbierał gąbki z łazienki na drugim piętrze. Wyciskając na nie
farby przykładał do płótna, przeciągał nimi po całej jego szerokości,
delikatnie, z uczuciem jakby mył ciało Marty, zbierał z niego pianę zakrywającą
niewinność nagości. Często zawieszał dłoń z gąbką w jakimś punkcie płótna i
wpatrywał się w to, co właśnie odsłonił, w to, co tak naprawdę widział tylko
on. Potem odnosił je na miejsce zapominając wypłukać, a mieszkańcy drugiego
piętra stawali się przedłużeniem ręki mistrza biorąc poranną kąpiel. Pewnego
razu przemierzając korytarz w drodze do windy spotkał Jan Marka. W przeszłości
był on księgowym. Całymi dniami siedział za dębowym biurkiem, na którym stał
kalkulator, pudełko chusteczek, butelka wody mineralnej, leżały papiery, kartki
w linie i kratki, codziennie nowe pudełko długopisów. Mark każdego dnia coś
liczył, wystukiwał cyferki na kalkulatorze i od tego wystukiwania pociły mu się
ręce. Brał wtedy chusteczkę z pudełka i starannie wycierał w nią palce, żeby
nie ślizgały się po przyciskach. Wargi miał zawsze suche, popękane i lubił
odgryzać z nich skórę, zlizywać pojawiającą się w miejscach gdzie ją zerwał
krew i ciągle był spragniony. Pociągał duże łyki z plastikowej butelki, za
którą próbował się schować, gdyż Mark nie cierpiał wzroku innych. W pudełku
było dziesięć długopisów. Plastikowe, z wymalowaną reklamą firmy, w której
pracował. Mark co godzina łamał jeden z nich w trakcie pisania. Pracował osiem
godzin, lecz często zostawał dłużej. Kartki zapełniał cyframi. Powtarzał
uprzednio tą liczbę, którą miał zapisać. W mieszkaniu powoli się uspokajał. W
pokoju nie miał telewizora, gdyż wyprowadzały go z równowagi numery kanałów.
Kiedyś wyrzucił radio przez okno, ponieważ spiker powtarzał ciągle numer fali,
na którym nadawała stacja przez niego słuchana. Pisał w zeszycie siedząc na
kanapie. Któregoś razu nie poszedł do pracy. Minął tydzień potem drugi. Mark
nie posiadał telefonu, nie otwierał drzwi. Gdy ktoś do nich pukał nie wstawał,
nie przerywał pisania. Już wcześniej kupił sobie dużą ilość zeszytów, około
setki. Kiedy drzwi wyważyła policja niewielkie mieszkanie wyglądało jak składnica
makulatury. Wszędzie leżały papiery, powyrywane kartki z zeszytów, całe
zeszyty, a na kanapie siedział przykryty nimi Mark. Pod oczami widniały blizny
tych kilkudziesięciu nieprzespanych nocy. Brudne włosy opadały na poduszkę,
która utrzymywała w pionie jego głowę. Usta krwawiąc cały czas bezdźwięcznie
się poruszały, jakby Mark czytał to, co napisał, jakby rozmawiał sam ze sobą.
Ręka ściskała długopis przyciśnięty do kartki papieru. Kiedy zobaczył ludzi w
mieszkaniu na jego twarzy pojawiło się rozluźnienie, a ostatnimi słowami, które
powiedział było „dobrze, że jesteście, właśnie skończył mi się ostatni zeszyt”.
Do ośrodka trafił trzy lata temu. Spacerował po korytarzu z plecakiem
wypełnionym brulionami, notesikami i wszystkim tym co można zapisać. Pod
pachami nosił walizki z tą samą zawartością. Na przerwach siadał po turecku i
pisał. Pisał w swoim pokoju i podczas zajęć. Raz w tygodniu dyrektor pozwalał
mu wyjść do miasta, lecz zabierał mu jego plecak, dając w zamian pieniądze na
kawę. Mark udawał się do najbliższego sklepu i kupował tam los-zdrapkę, tylko w
tym sklepie go kupował, bo kiedy zdrapywał srebrny kolor, kolor wchodzący mu
pod paznokcie, jego oczom ukazywały się nie cyfry, lecz dziwne symbole, podobne
do tych, które zapisywał w swoich zeszytach i nikt tylko on potrafił to
odczytać. Tego dnia Jan udawał się do miasta, Mark również. Jan wychodząc z
ośrodka po raz pierwszy, postanowił pójść z Markiem obierając go sobie, bez
pytania o zgodę wybranego, na przewodnika. Wyszedł za nim, a że Mark maszerował
powoli Jan nie miał problemów z śledzeniem go. Przewiązał Marka swoim wzrokiem
i ani na moment nie pozwolił mu go odwiązać. Wszedł za nim do sklepiku
oddalonego o dwa skrzyżowania od ośrodka. Otwierając drzwi wprawił w ruch
dzwoneczek, zwracając na siebie uwagę mężczyzny stojącego za ladą. Mark położył
przed sobą monetę, wziął niewielki, papierowy prostokąt i wyszedł bez słowa.
Jan już miał udać się za nim, gdy jego oczy natrafiły na los-zdrapkę, na los
identyczny jak ten, który kupił Marcie w dniu swojej przepustki i wręczył na
stacji kolejowej, kiedy się do siebie tulili. Podszedł powoli do sprzedawcy i
podobnie, jak Mark wziął ten mały prostokąt. Wsunął go sobie pomiędzy palce.
Wyciągnął z kieszeni banknot i kładąc go na ladzie w milczeniu otworzył drzwi.
Dzwoneczek dzwonił mu za plecami, a on delikatnie ściskał w dłoni los. Jego
rogi wbijały mu się w skórę. Z tyłu słychać było nawoływania sprzedawcy „a
reszta?”. Ulicą mknęły samochody, ich szyby odbijały słońce. Lekki wiatr
rozwiewał mu włosy. Los schował do kieszeni spodni i idąc w kierunku ośrodka
powtarzał po cichu, jakby pytanie sprzedawcy odbijało się w tych samochodowych
szybach podobnie, jak promienie słońca rażące go w oczy, „wystarczy mi tylko
jeden, przecież ja już wygrałem”. Jesienią w czasie przerw ławki stojące w
parku były puste, nikt na nich nie siadał, gdyż z kasztanów spadały owoce
uderzając kolczastą skorupą w ciemnobrązowe drewno, gdzieniegdzie je rysując,
wbijając się w oparcia lub siedzenia. Kilka lat temu Marysi mieszkającej na
pierwszym piętrze, która położyła się na jednej z ławek owoc kasztanu wykuł
oko, od tamtego czasu padały różne propozycje, co z tym zrobić. Część
administracji była za wycięciem drzew, inni proponowali, aby na czas jesieni
ławki przenieść w inne miejsce. W końcu dyrektor wprowadził zakaz przebywania
na terenie parku do momentu, aż kasztany opadną. Jesienią liście powoli
odrywały się od drzew. Jan siedząc w swoim pokoju przyglądał się jak spadają,
jak kładąc się jeden na drugim przykrywają zgniłą zieleń trawnika, jak ludzie
pracujący w ogrodzie zmiatają je, zgarniają w kupki i zawożą za budynek
pracowni na taczkach, aby użyć ich jako kompost na wiosnę, a w miejsce
zamiecionych pojawiały się nowe, czerwone jak słońce w chłodne poranki i mroźne
wieczory. Żółte niczym upalny, letni dzień, pomarańczowe. Wiatr strącał je jak
dojrzałe jabłka. Nie wszystkie na raz, lecz pojedynczo. Kiedy spadały nocą, ich
szelest i szum wiatru wypełniał ciemności. W dzień ich upadek był cichy w
hałasie ludzkiej aktywności. Jan wychodząc na plac brał ich garść w prawą rękę
i przykładał do nosa wciągając zapach przemijania. Przenikał ich barwami, a
jego obrazy o tej porze roku miały specyficzny kolor. Malarz z pomocnikiem,
wykorzystując nieobecność Jana będącego w pracowni, przemalowali mu pokój na
czerwono pomarańczowożółty. Latem zmienili jego barwę na żółty. Zimą ściany
pokoju były białe niczym śnieg, na suficie namalowali fosforyzującą farbą
gwiazdy. Tło, na którym świeciły było granatowe. Teraz pomocnik stawał częściej
na drabinie, a malarz trzymając wiadro wypalał papierosa za papierosem
powtarzając „musisz być jak kochanek wręczający miłosny liścik swojej
ukochanej, która wychyla się z okna na pierwszym piętrze, ten ukochany wdrapuje
się na niewysokie drzewo, a potem wyciąga swoją rękę, tak ją prostuje, aby dać
liścik i musnąć jednocześnie jej dłoń, to muśnięcie jest tak delikatne jak
pocałunek na pierwszej randce, dalej, tam w rogu jeszcze pędzlem nie
przejechałeś!”. Pomocnik cały czerwony szeptał, „ale przecież ta drabina jest
za krótka”, „a drzewo za niskie, dalej prostuj łapę”, krzyczał malarz
zaciągając się papierosem. Jan nosił los zawsze w prawej kieszeni spodni. Rano
wykąpany siadał na łóżku i pierwsze, co robił to sprawdzał, w których spodniach
go ma. Następnie przekładał do prawej kieszeni wyjściowej pary, wsuwał w jej
nogawki tłuste nogi, ubierał podkoszulkę, koszulę, potwornie męcząc się z
zapinaniem guzików. Buty miał na rzepy. Wstawał i zagłębiał dłoń w prawej
kieszeni dotykając niewielkiego, kartonowego prostokąta. Nakłuwając rogami
opuszki palców i sama jego obecność dodawała mu odwagi. Los w prawej kieszeni
spodni był jak amulet, rogi kartonika niczym igły stosowane w zbiegach
akupunktury przynosiły ulgę. Jan nabierał dużą ilość powietrza w płuca,
otwierał usta i wraz z wydechem wypuszczał krótkie, ale jakże treściwe zdanie
„Ja już wygrałem.” I wychodził z pokoju na rozkrzyczany korytarz. Pewnego
popołudnia do stolarni zakupiono komputer. Ustawiono go w niewielkim biurze, na
starym dębowym biurku, które wcześniej wyczyścił i polakierował sam Jan.
Dyrektor nabył również krzesło o miękkim, gąbczastym oparciu. Wysokość
siedzenia można było regulować. Nie miało ono nóżek tylko kółka. Siadano na nim
i pod nieobecność majstra-terapeuty urządzano jazdę na czas z jednego kąta sali
w drugi lub po korytarzu, ze stolarni do pralni. Każdy pracujący w stolarni
miał dostęp do komputera. Jan zaczął na nim pisać swój pamiętnik, pierwsze
listy. Siadał na przerwach przed klawiaturą, przysuwał krzesło do blatu biurka
Kładł na nim zdrową rękę. Myślał przez chwilę i przenosił ją na klawiaturę. Od
wpatrywania się w monitor bolały go oczy, po policzkach ciekły łzy, tak, jakby
naświetlił oczy podczas spawania i nie widział tego, co pisze. Przecierał je
chusteczką, spoglądał na litery klawiatury, ale gdy tylko unosił głowę, aby
zobaczyć kawałek napisanego tekstu znowu musiał łapać łzy w chusteczkę, żeby
nie zmoczyły mu ubrania, a przed sobą miał tylko jasny, zamazany prostokąt.
Pisał nie czytając, czytał, nie pisząc, dopiero po wydrukowaniu. Siadał przed
klawiaturą i tak jak pianista widzi tylko ją, nie fortepian, ze spuszczoną
głową tworzył zdania tak jak muzykę. Drukował krótkie liściki i wręczał
Stanisławowi, który stał się jego wiernym czytelnikiem, a do pamiętnika ciągle
coś dopisywał, ciągle, aż do śmierci.
Mamuśka zmarła nagle. Podczas spaceru ze swoimi córkami. Właśnie okrążały
po raz trzeci plac. Był upalny, jak na środek jesieni dzień. Słońce nagrzało
asfalt, aż miało się ochotę do niego przytulić. Mamuśka i jej córki idąc
zgarniały nogami leżące na poboczu liście. Śmiały się i pokrzykiwały na siebie
za wyjątkiem jednej, tej o kręconych włosach, która milczała. Mamuśka była
wielką kobietą, lecz kiedy upadła nikt tego nie usłyszał. Chodząc tak w kółko i
zgarniając butami opadnięte liście dziewczęta usypały sporej wielkości górkę i
właśnie na tą górkę przewróciła się Mamuśka. W ostatniej chwili puściła dłoń
córki, dłoń, która łączyła ją z pozostałymi córkami. Tak jakby była zmęczona i
chciała się na chwilę położyć na tych miękkich liściach o zapachu przemijania.
Od tego wydarzenia u Jana znowu pojawiły się ataki epilepsji. Cały czas miał
problemy z nadwagą i pomimo opracowanej dla niego w ośrodku diety nie potrafił
z nią wygrać. W bezsenne noce wychodził na korytarz i spacerował po nim z jednej
jadalni do drugiej. Często spotykał na nim Perełkę, który z zaropiałymi oczami,
ściskając w dłoni jednego ze swoich „titi” szedł w jego kierunku. Bose stopy
stawiały pluskające kroki, takie jak żabka małymi skokami pokonująca jezdnię.
Podchodząc do niego wyciągał swoją pustą rękę, łapał go za kciuka i mówił
„mama”, a Jan podnosił go do góry, sadzał sobie na prawym ramieniu i udawał się
do windy, którą zjeżdżali na dół i wychodzili na plac skąpany w ciemnościach i
zataczali po nim koła. Jan opierając się o kulę przesuwał się dostojnie do
przodu jak dziadek z laską niosący na swym ramieniu wnuczka. Perełka głaskał go
po głowie, a widząc budynek pracowni mówił radośniej i z większym animuszem
„mama”. Drzewa oświetlał księżyc. Przez szyby okien przedostawało się światło
żarówek, które padało na trawnik parku plamiąc go na cytrynowo, a w oknie
Mamuśki przeglądała się Wielka Niedźwiedzica. Po takim spacerze wracali obaj do
swoich łóżek i zasypiali kamiennym snem. Jan był duży, lecz mniejszy od
Mamuśki. Jego nogi zaczęły buntować się przed noszeniem tak wielkiego ciężaru,
jakim było jego ciało. Prawą łydkę zdobiły sporych rozmiarów żylaki wyglądające
niczym rzeki na kartkach geograficznego atlasu. Czasami pulsowały, a nogawka
obcisłych spodni unosiła się i opadała. Maszerowało mu się ciężej. Często zanim
dotarł do stolarni jego ubranie wilgotniało. Na koszulę występowały plamy potu
przypominające swoim kształtem ziemskie kontynenty, a on szedł stukając kulą o
asfalt. Łapał za klamkę drzwi stolarni i zanim zdążył je otworzyć ktoś otwierał
je za niego krzycząc „Przerwa!”. Spóźniał się każdego dnia, co doprowadzało
dyrektora do białej gorączki i żeby obniżyć sobie temperaturę postanowił kupić
Janowi elektryczny wózek inwalidzki. W środku tygodnia samochód dostawczy przywiózł
wózek i Jan rozpoczął lekcję nauki jazdy. Siadał na nim, rozluźniał się, kładł
dłoń na dżojstiku i ruszał przez korytarz. Raz jechał tak szybko, że zaczepił
kucharza niosącego z kuchni poukładane, jedna na drugą w dużym garnku, pyzy i
rozsypały się one na podłogę i wyglądały jak jednokolorowe kule bilardowe, a
kucharz cały czerwony poczerwieniał jeszcze bardziej, padł na kolana i zaczął
te wszystkie pyzy podnosić. Brał po dwie do ręki i dmuchał na nie, wycierał w
fartuch, aby oczyścić z paprochów, bo to już była pora obiadu, a z tych
popękanych powyjadał nadzienie. Tego dnia każdy zamiast dwóch pyz dostał jedną
całą i połówkę bez mięsa. Po trzech latach pobytu w ośrodku Jan otrzymał list
od Dominika. Brat pisał, że ta kobieta, ta pani socjalna, która będąc u nich w
domu miała na nóżkach pocerowane pończoszki, że ona teraz z nim mieszka. Boso
biega po izbie, że nawet mu obiady gotuje i pod kołdrą ma zawsze ciepło, bo ta
kobieta, która przyszła wtedy do nich w szpilkach, ze skórzaną teczką pod
pachą, ta, która zabrała mu brata oddała jemu siebie i teraz grzeje
prześcieradło. Dominik pisał, że Marta urodziła drugiego syna i nazwała go Jan,
a jak się na poczcie pytali- ,„po kim to?”-odpowiadała, że „nie po kim” tylko
„w imię czego”, w imię swojej wielkiej miłości. Jan całego listu nie
przeczytał, bo zamykając oczy pojawiała się przed nim Marta, w rozpuszczonych
włosach padających jej na piersi wyciągała do niego ręce, a on czuł delikatność
jej dotyku, czuł intensywniej, gdy powieki przykrywały źrenice i zamykał oczy
coraz częściej, aż zasnął, a rano listu już nie było, bo podebrał go Stanisław.
W niedzielny poranek tuż przy drzwiach gabinetu dyrektora znaleziono Marka.
Siedział oparty o ścianę. Ręce zwisały wzdłuż ciała. Jedną dłoń miał szeroko
rozwartą, drugą zaciśniętą w pięść, oczy wytrzeszczone, nogi podkulone. Wezwany
na miejsce lekarz stwierdził zgon i zabrano ciało Marka. A on, tam pod
gabinetem czekał na zwrot plecaka, na zeszyty, w których były przynoszące mu
wiarę w spokój symbole, bo kiedy wyszedł w piątek po południu do miasta stracił
całą równowagę, szybko udał się do sklepiku, aby ją odzyskać. Stanął bez
kolejki przy ladzie, a wyglądał, jakby wracał z wesela. Oczy miał podkrążone i
mrużył, bo go raziło światło, jakby miał potwornego kaca. Położył monetę, wziął
kartonik i wybiegł na chodnik. Biegnąc zdrapywał srebrną farbę pragnąc ujrzeć
tych kilka symboli. Przykładał los do swych oczu. Prostował rękę potem ją
zginał. Z niedowierzaniem, raz z bliska, raz z daleka przyglądając się cyfrom,
które odsłonił, liczbom, przed którymi uciekał, a mijający go przechodnie
widząc to jego niedowierzanie pytali „i co wygrał pan?”. Wbiegł do ośrodka i
dopadł klamki drzwi dyrektora, jak spragniony kurka od kranu. Szarpał za nią,
parł na zamknięte drzwi całym ciałem, aż usiadł przy ścianie, podkulił nogi
ściskając w prawej dłoni los-zdrapkę tak silnie, że kiedy tą dłoń później w
prosektorium mu otworzono, jak już rozwarto jego pięść, to mały kartonik był
przybity do skóry przez pozostające w niej, połamane paznokcie. Mówiono, że
stanęło mu serce, że umarł ze strachu przed niezaspokojeniem pragnienia
spokoju. Dyrektor tłumaczył, że wychodząc z pracy o oddaniu tego plecaka
zapomniał, sprzedawca mówił, że Mark po raz pierwszy w życiu się pomylił, a Jan
przesiadywał dużą część dni w stolarni i pisał swój pamiętnik. Miesiąc po
śmierci Marka, jadąc przez plac spadł z wózka na asfalt. Perełka podbiegł do
niego i stojąc nad głową gładził po włosach. Stanisław z Rybą ostrożnie go
podnieśli. Jego twarz wykrzywił grymas. Wyglądała identycznie jak tych, którzy
odgryzają i przeżuwają kawałki cytryny. Jan syczał i nie pozwalał temu
grymasowi zniknąć. Wieczorem doktor powiedział, że przez ten upadek coś sobie w
środku przewrócił i czeka go operacja. Dwa dni później, pakując w pokoju walizkę,
odnalazł los w kieszeni jednych ze spodni. Przyglądał mu się przez chwilę,
krótki moment się wahał, a potem zgniótł i wyrzucił przez okno. Złożył piżamę
kładąc ją na samej górze zabieranych ubrań. Na niej położył kilka kartek,
kopertę i długopis, gdyż zamierzał zaraz po operacji odpisać na list
Dominikowi. Napisał coś jeszcze przed wyjściem na niewielkim skrawku papieru
kładąc go na białej, wykrochmalonej pościeli. Na dole czekał już samochód,
którym miał udać się do szpitala, a on schodził po schodach spacerkiem i będąc
na dole spojrzał w górę i zobaczył w małym okienku do połowy wychyloną głowę i
rozpoznał te zezowate, żabie oczka. Na podwórku rozległo się głośne wołanie
„mama, mama”, a z okna zleciał pod jego stopy pluszowy miś. W szpitalu dostał jednoosobową
salę z oknem wychodzącym na parking karetek. Na oknie nie było zasłony. Co noc
po ścianach i suficie tańczyły niebieskie refleksy jak na dyskotece. Leżał w
sali przez kilka dni. Podłączono go do kroplówek, pobrano krew. Lekarz
zapisywał jakieś uwagi w swoim notesiku i żartował sobie z Jana mówiąc, że
zoperują go jak schudnie, a to potrwa kilka dobrych lat. Ten lekarz miał w
zwyczaju przychodzić z średniej wielkości lizakiem na grubym, plastikowym
patyku. Jak Kojak wkładał go do buzi, a jak mówił ten patyczek wystawał mu z
kącika ust. Któregoś dnia powiedział, że Jan wygląda jak przepompowana piłka, a
jego zadaniem jest znaleźć wentyl, aby upuścić z niej powietrza zanim pęknie i
tak go to rozbawiło, że w trakcie śmiechu połkną lizaka z patykiem, a kiedy
wieziono Jana na salę operacyjną na inną pchano łóżko, na którym leżał ten
lekarz humorysta. Jan widząc go krzyknął „a jednak nie tak długo musiał pan
czekać”. Na sali podano Janowi narkozę. Za oknem słychać było syrenę lokomotywy
oznajmiającą nadjeżdżający pociąg, w którym na wsi przyjeżdżał nowy dzień, Jan
poczuł intensywny zapach żonkili, gładkie, kobiece dłonie przylepiły się do
jego policzków, chcąc wziąć jego twarz i przybliżyć wargi do Jej warg i z dwóch
zrobić jedno. Zobaczył nieduży ścienny kalendarz, na którym wisiała do połowy
naderwana ostatnia kartka i poczuł uścisk szorstkiej, spracowanej dłoni
pachnącej korą drzew i ogniskiem, a potem pomimo tego, że był cholernie
szczęśliwy i nie miał żadnych powodów do łez rozpłakał się. Później zabrał go
piękny sen, z którego już nigdy się nie obudził. Dyrektor znalazł na łóżku w
jego pokoju mały papierek, na którym było napisane „ już zrozumiałem ja już
wygrałem!” i właśnie to zdanie wyryto na jego nagrobku. Wydrukowany pamiętnik
szybko gdzieś się zapodział tylko nocne sylabizowanie uchodzące przez
nieuszczelnione okno w Stanisława pokoju, w jedynym domu, który Manuel-Ryba
narysował i nie wyrzucił rysunku, podpowiadało gdzie.